|
Ama Dablam (6856 m. n. p. m.)
Ama Dablam, położona w sercu Doliny Khumbu jest bez wątpienia najpopularniejszym szczytem Nepalu. Już w Katmandu przyciąga uwagę na niezliczonej ilości plakatów i pocztówek, uwieczniony jest także na miejscowej walucie. Jego sylwetka wygląda szczególnie imponująco z Tengbocze - "stolicy" krainy Szerpów i miejsca gdzie znajduje się najsłynniejszy klasztor buddyjski Nepalu.
Dla Tybetańczyków i miejscowych Szerpów góra ta ma znaczenie mistyczne. Ama znaczy matka, Dablam to amulet, wizerunek boga noszony wokół szyi i ramion przez Lamów.
Ama Dablam znaczy zatem "klejnot matki".
Celem wyprawy jest wejście na szczyt Ama Dablam południowo wschodnim filarem, czyli najbardziej popularną drogą prowadzącą na wierzchołek.
Po dotarciu samolotem do Lukli, czeka nas jedno lub dwudniowy marsz do Namche Bazar położonej na wysokości 3440 m stolicy krainy Szerpów. Właściwe podejście zaczyna się w Pangboche, ostatniej zamieszkałej przez cały rok wioski w rejonie Khumbu. Pomiędzy bazą a szczytem zakładamy dwa obozy pośrednie, transportując niezbędny sprzęt, jednocześnie zdobywając aklimatyzację.
Sama wspinaczka na szczyt, początkowo w czystej, bezpiecznej granitowej skale, potem stromym odcinkami lodu i po śnieżnym ostrym filarze wyprowadzającym na wierzchołek jest niezapomnianym przeżyciem. Ze szczytu rozciąga się imponujący widok na okoliczne "olbrzymy": Mount Everest, Lhotse, Makalu i Cho Oyu.
Uwaga:
Góra jest trudna technicznie, długie odcinki prowadzą w skalnym, stromym terenie (miejscami do V+, VI). Wyprawa przeznaczona jest wyłącznie dla osób z doświadczeniem wspinaczkowym, posiadających umiejętność swobodnego poruszania się w skale i korzystania z lin poręczowych. Konieczne jest bardzo dobre przygotowanie kondycyjne.
|
Lista sprzętu do zabrania na wyprawę:
- śpiwór puchowy
- kurtka puchowa
- botki puchowe
- wór transportowy (80-100 L) - na karawanę
- plecak (60-80 L)
- Czekan lodowy
- buty plastikowe
- uprząż alpinistyczna
- przyrząd samozaciskowy (Jumar) - 1 szt.
- rękawice ciepłe (łapawice)
- rękawiczki polar albo wind stopper
- rękawiczki cienkie (od słońca)
- bluza z polara (lub wind stopper)
- spodnie z polara
- bluza przeciwwiatrowa
- spodnie przeciwwiatrowe
- termos
- butelka na napoje
- raki
- kijki narciarskie
- czapka ciepła
- czapka przeciwsłoneczna
- okulary przeciwsłoneczne (lodowcowe)
- ochraniacze przeciwśniegowe
- bielizna przeciwpotliwa (koszulki-2 szt., kalesony 2-szt.)
- koszulki bawełniane
- gogle narciarskie
- termorest lub karimat - 1 szt.
- krem oraz pomadka z filtrem UV
- przybory kuchenne osobiste (kubek, łyżka, miska)
- czołówka i zapasowe baterie
- przyrząd zjazdowy (ósemka)
- karabinki osobiste - 6 szt.
- pętle i taśmy osobiste
- kask wspinaczkowy
- aparat fotograficzny
- ulubiona maskotka
|
Pamiętaj, nawet najlepszy sprzęt nie zapewni Ci wejścia na szczyt bez przygotowania kondycyjnego i nastawienia psychicznego!
Plan wypraw Island Peak Ama Dablam:
dzień 1 |
Warszawa - Londyn - Doha |
dzień 2 |
Doha - Kathmandu |
dzień 3 |
Kathmandu - odpoczynek, zwiedzanie |
dzień 4 |
Przelot Katmandu - Lukla (2800m) - Phakding |
dzień 5 |
Namche Bazar (3440 m) |
dzień 6 |
Wypoczynek - wycieczka do Khumjung (3763m) |
dzień 7 |
Pangboche (4252m) |
dzień 8 |
Chukhung (4920m) - Chukung Ri (5400m) |
dzień 9 |
Island Peak - baza (5150m) |
dzień 10 |
Aklimatyzacja - wyjście do 5800m |
dzień 11 |
Island Peak (Imjatse) - 6189m - szczyt |
dzień 12 |
Dzień rezerwowy |
dzień 13 |
Dingboche albo Pangboche - zejście |
dzień 14 |
Ama Dablam BC (4576m) - baza |
dzień 15 |
Baza - wypoczynek |
dzień 16 |
Baza - obóz I (5700m) - Nocleg |
dzień 17 |
Powrót do bazy |
dzień 18 |
Baza - odpoczynek |
dzień 19 |
Obóz I - II (6000m) - I-szy |
dzień 20 |
I - III (6300m) |
dzień 21 |
III - szczyt Ama Dablam (6856m) - III |
dzień 22 |
Zejście z III - baza, albo I-ka |
dzień 23 |
Rezerwa - ew. wejścia |
dzień 24 |
Rezerwa |
dzień 25 |
Porządki i pakowanie |
dzień 26 |
Baza - Namche Bazar |
dzień 27 |
Namche - Lukla |
dzień 28 |
Lukla - Kathmandu - przelot |
dzień 29 |
Kathmandu - odpoczynek, zwiedzanie |
dzień 30 |
Wylot - Kathmandu - Doha - Londyn |
dzień 31 |
Londyn - Warszawa |
dzień 32 |
Delhi-Kijew- Warszawa |
|
|
Relacje uczestników wyprawy na Ama Dablam:
RELACJA X (Katarzyna Skłodowska)
Ama Dablam, dobry pomysł na odpoczynek.
Pod koniec sierpnia zatęskniłam za śniegiem i górami wysokimi. Nie było czasu na zbieranie ekipy i szukanie ambitnego i dzikiego celu, to też zdecydowałam się na wyjazd w pełni zorganizowany. Po za tym chciałam oderwać się od codzienności, odpocząć i nie musieć się o nic martwić.
Ama Dablam było idealnym pomysłem, a że znam Ryśka i jego skuteczność na tej górze nie było nad czym się zastanawiać.
Po długiej i porządnej aklimatyzacji ( z wejściem na Island Peak ) dotarliśmy do bazy pod Ama Dablam, a dokładniej do nowej lodży nieopodal.
W tym roku w całych Himalajach, w październiku spadła olbrzymia ilość śniegu, który zalegał broniąc dostępu do szczytu. Dowiedzieliśmy się, że duże wyprawy od miesiąca próbują bezskutecznie zaporęczować drogę. Największy problem stanowiła śnieżna grań doprowadzająca na wierzchołek. Jednak po dwóch dniach niepewności i małych emocji z tym związanych okazało się, że w idealnym momencie dotarliśmy pod Ama Dablam. Ostatni problematyczny odcinek został otwarty, t. j. zaporęczowany. W tej sytuacji nie pozostało nic innego jak tylko napierać do góry. I tak też uczyniliśmy (Rysiek wchodził dzień przed nami).
Odcinek do obozu I jest długi i żmudny, jednak gdy idzie się na lekko można w pełni cieszyć się pięknym otoczeniem i kontemplować góry. Pożyteczne i sympatyczne zwierzęta jaki wyniosły nam wszystko do Depozyt BC na 5600, a dalej najcięższe rzeczy t.j. namioty, gaz i cały ekwipunek do gotowania, naszych dwóch Szerpów.
W drodze do Jedynki spojrzałam w górę i zobaczyłam wyfruwający z obozu III namiot. Obserwowałam jak spokojnie spada wzdłuż ściany. Okazało się potem,że był to jeden z naszych dwóch namiotów. Drugi połamał wiatr. W tej sytuacji musieliśmy startować na szczyt bezpośrednio z obozu II ( ok. 800 przewyższenia ). Jest on spektakularnie położony na skalnej turnicy niczym gnieździe, gdzie ilość miejsc jest ograniczona, a chetnych do rozstawienia namiotów, bądź przenocowania w nieswoich wielu. Tutaj obecność szerpów bardzo się przydała. Dzieki współpracy z kolegami z innych wypraw mieliśmy do dyspozycji dwa namioty i mogliśmy wyjść na szczyt w całym czteroosobowym zespole.
Wystartowałam ok. 6.15 i już po 5 godz. i 15 min byłam na wierzchołku. Jeszcze za dnia zeszłam do jedynki, a następnego dnia byłam w Pangboche. Można powiedzieć szybka akcja, ale z aklimatyzacją i na lekko nie jet to specjalny wyczyn.
Dzięki dobrej organizacji i odrobinie szczęścia jakie jest niezbędne w górach wyprawa w 100 % spełniła moje oczekiwania. Odpoczęłam i naładowałam akumulatory na kilka następnych miesięcy.
Pragnę podziękować chłopakom, z którymi miałam przyjemność wchodzić na Ama Dablam - Krzyśkowi, Konradowi i Marcinowi na czele z naszym liderem Ryśkiem. Są oni przykładem ludzi, którym sam pobyt w górach sprawia wiele radości i satysfakcji, bez zbędnego spinania pośladków i zaspokajania ambicji.
Katarzyna Skłodowska
RELACJA I (Tomasz Burzyński)
Ama Dablam....gdy ją ujrzałem kilka lat temu w albumie, nie wiedząc jeszcze, co to za góra, gdzie dokładnie się znajduje i jakie są możliwości wspinaczki, wiedziałem, że jeżeli kiedykolwiek uda mi się pojechać w Himalaje, będzie to pierwszy cel.
Później jak już wiedziałem o Ama Dablam dużo więcej, kiedy okazało się, że Rysiek Pawłowski organizuje tam cykliczne wyprawy, zrodził się w mojej głowie pomysł..... i tak dojrzewał kilka lat, aż do 2002 roku.
Decyzja została podjęta na początku roku "teraz albo nigdy!", kontakt z Ryśkiem (akurat na początku roku był na Makalu), znowu niecierpliwe czekanie, aż wreszcie na wiosnę...jest! telefon od Ryśka...tak, oczywiście, moje plany są poważne, wspinam się od dawna, do zobaczenia w W-wie....klamka zapadła.
Potem jeszcze tylko pełne obaw o przyszłość egzystencjalną, załatwianie kredytu umożliwiającego sfinansowanie marzenia, zakupy sprzętu i.... dzień za dniem coraz bliżej Tego Dnia.
A przygoda już się zaczęła, tak naprawdę od pierwszego spotkania z Ryśkiem, zaraz potem z Anką Czerwińska, niesamowite!, ludzie, o których kiedyś, blisko 10 lat temu, kiedy zaczynałem się wspinać, czytałem tylko w książkach, będą razem ze mną na tej samej wyprawie w Himalaje...
Wreszcie październik, Rysiek wylatuje do Kathmandu razem z jedną uczestniczką wyprawy dwa dni przed nami, żegnamy ich na lotnisku, odbieramy bilety na nasz samolot za dwa dni, jeszcze całe dwa dni czekania, dłużą się w nieskończoność...
Sobota 19 października, lecimy we czwórkę, najpierw do Wiednia, tam przesiadka na drugi samolot i długi lot do Delhi w Indiach, tu przerwa, koczowanie na lotnisku w oczekiwaniu na kolejny samolot do Kathmandu.
Kto przeżył tych kilkanaście godzin na lotnisku w Delhi, wie co to oznacza, przynajmniej za pierwszym razem, egzotyka zaczyna nas otaczać, ale nic to! sklep bezcłowy jest kilka metrów obok, jego asortyment koi nasze nerwy i obawy, zasypiamy smacznie na lotniskowych fotelach...
Rano lot do Nepalu, zaraz po starcie....tak! pierwszy raz widzimy Himalaje z okna samolotu, jeszcze chwila i sen się spełni.
W Kathmandu wita nas Rysiek i kolejna grupa wspinaczy naszej wyprawy, tym razem koledzy Jacek i Stefan, na stałe mieszkający w USA.
I tak zaczyna się pędzący korowód wrażeń i emocji, przepełnionych egzotyką i całkowicie nowymi doznaniami.... Kathmandu, Thamel, Durbar Square....nasz hotel, wspólne kolacje całej ekipy w niesamowitych restauracjach, fantastyczne śniadania w Pumperniklu na Thamelu....dwa dni mijają szybko, a my przecież jedziemy w Himalaje, rano na lotnisko. Tu kilka godzin czekania, mgły nad lotniskiem uniemożliwiają start, ale wreszcie wchodzimy do samolotu....samolotu, duże słowo, śmigłowe maleństwo mieszczące maksymalnie 15 osób, nawet nasz bagaż musiał podróżować bez nas....ale lecimy do Lukli.
Nagle okazuje się, że lotnisko, to po prostu pas startowy długości ok. 250 m, wycięty w zboczu góry, a płyta lotniska jest wielkości boiska do koszykówki... Kiedy lądowaliśmy, myślałem, że jak się uda, to już nic na tej wyprawie nam nie grozi....udało się.
Wreszcie góry, prawdziwe Himalaje zaczynają odkrywać swoje tajemnice, zaczynamy karawanę doliną Solo Khumbu, z Lukli (2600m npm) wyruszamy w kierunku Pakhding, my pieszo, a nasze bagaże na grzbietach jaków i na plecach tragarzy.
Pierwszy nocleg, lodge w Pakhding, później cały czas do góry, pokonując piękną, pełną egzotycznej zieleni dolinę, wiszące mosty, wodospady... aż do 3440 m npm - Namche Bazar, stolica Szerpów.
To niezwykle egzotyczne miasteczko, największe w dolinie, zaopatrywane jest we wszystko przez tragarzy, wnoszących wszelkie produkty i materiały na własnych barkach.
Miasteczko jest w kształcie półokręgu zawieszonego jakby w próżni nad doliną, centralnym miejscem jest bazar, gdzie swoje towary oferują Tybetańczycy.
Z Namche Bazar wyruszamy na aklimatyzacyjny wypad do Syangboche i Kjumjung, osiągając wysokość ok. 4000 m npm. Zaraz za Syangboche ukazuje nam się widok, który zatyka dech w piersiach, pierwszy raz widzimy Naszą Górę, zaraz obok Lhotse i Everest. Niesamowite, wszyscy fotografują jak w amoku, wierzyć się nie chce, że tu jesteśmy.
Kolejny dzień droga przez Tengboche, gdzie mijamy piękny buddyjski klasztor, do Pangboche. Tutaj ostatni nocleg przed bazą pod Ama Dablam. Jesteśmy na wysokości niecałych 4000 m, niestety dla mnie niemiła niespodzianka, właśnie tutaj zaczynam odczuwać wysokość, czuję się beznadziejnie, kompletnie bez sił, z bólem głowy, nudnościami i wielkimi obawami co będzie dalej, skoro tak nisko mnie "sieknęło". Poza tym kompletne zaskoczenie, przecież w Alpach tyle razy byłem wyżej i nie miałem takich objawów.
Rysiek uspokaja, znaczy się organizm zaczął się wcześniej aklimatyzować, za to później będzie lepiej i co najważniejsze nie można się poddawać, trzeba się ruszać, aby poprawić krążenie słabo dotlenionej krwi. Teoria sprawdza się w pełni, rano idąc do bazy z każdym krokiem czuję się lepiej.... i tak po niecałych trzech godzinach docieram do bazy pod Ama Dablam, na wysokości 4500 m npm, czując się znakomicie.
Moje marzenie zaczyna się realizować, w kolejnym dniu wyruszamy do obozu I-go na wysokości 5700 m, głównym celem jest aklimatyzacja i złożenie depozytu.
Pierwszy dzień w górze jest chyba najtrudniejszy, krok za krokiem do góry, a powietrze coraz rzadsze.... w końcu docieramy do celu, widoki piękne, wprost nie do opisania, gdzieś w dole maleńkie punkciki namiotów w bazie, aż się nie chce wierzyć, że jesteśmy tak wysoko.... już w pierwszym wyjściu biję swój rekord wysokości, a główne wrażenia dopiero przede mną.
Szybkie spojrzenie na drogę powyżej I-ki i kopułę szczytową Ama Dablam i szybko w dół do bazy. Docieramy o zmroku, zmęczeni, ale pełni optymizmu.
Po następnym dniu leniuchowania w bazie, w kolejnym wyjście do I-ki z zamiarem noclegu, wciąż zdobywając aklimatyzację.
Wychodzimy we czterech: Bogdan i ja oraz Jacek i Stefan, tym razem podejście jest dużo przyjemniejsze niż za pierwszym razem i co najważniejsze, dużo krótsze.
W I-ce gotujemy, jemy, pijemy, gotujemy.... i tak cały czas, noc mija bezproblemowo, no może z lekkim bólem głowy wieczorem, ale rano rześcy i w dobrych humorach schodzimy do bazy.
Mamy dwa dni "luzu", bo inne zespoły wyszły do góry, podejmujemy z Bogdanem decyzję, że wyruszymy na krótki trekking do Chukkung pod południową ścianą Lhotse, a przy okazji popatrzymy na Naszą Górę od północy.
Wycieczka jest udana, docieramy do Chukkung pod wieczór, po drodze podziwiamy ogrom południowej Lhotse, jest przepiękna, groźna i wspaniała zarazem. Podobnie północna ściana AmaDablam, z tej strony wygląda dużo groźniej. Jest 1-szy listopada, następnego dnia zapalamy świeczki pod tablicą upamiętniającą śmierć Polaków na południowej ścianie Lhotse i wracamy do bazy, w dniu następnym mamy ruszyć na ostateczny szturm na wierzchołek AmaDablam.
3-go listopada wychodzimy do góry, podobnie jak za pierwszym razem w dwóch dwójkach, gdzieś na 5500 m Jacek czuje się bardzo źle, ma koszmarny kaszel, wygląda na zapalenie oskrzeli lub coś podobnego, z oczu bije mu straszny żal, ale sami doradzamy mu zejście na dół, ta męczarnia nie ma dalej sensu a grozi sporym niebezpieczeństwem... zostajemy we trzech.
Noc mija bez przeszkód, co prawda Bogdan trochę źle się czuje, ale ruszamy do II-ki. Stefan wyruszył już godzinę wcześniej, plan jest taki, aby dotrzeć do dwójki, zostawić depozyt i wrócić na noc do I-ki.
Czuję, że dziś to "mój dzień", jest fantastycznie, mam wrażenie, że jakbym wziął dobry rozpęd to zatrzymałbym się na wierzchołku.....żegnam się z Bogdanem i pędzę do góry, teren dość łatwy, poza tym są poręczówki, po jakimś czasie dochodzę i mijam Stefana, wiem, że mam dobry czas, jeszcze tylko największe trudności skalne na tym odcinku, tzw. żółta ścianka, jeszcze parę metrów i jestem w II-ce 6000 m npm.
Mimo, że to dopiero II-ka, ogarnia mnie euforia, czuję się znakomicie, widoki wprost bajkowe, za chwilę widzę schodzącego ze szczytu Ryśka, macham do niego, on robi mi zdjęcia, ja jemu, za chwilę się spotykamy, chwila rozmowy i Rysiek pędzi na dół, jeszcze tego samego dnia zejdzie do bazy.
Za chwilę dochodzi Stefan, mówi że Bogdan zawrócił do I-ki z powodu złego samopoczucia, szkoda. Zgodnie z planem zaczynam schodzić do I-ki na noc, Stefan zostaje w II-ce, podejmuje taką decyzję sam, chce jutro rano iść do III-ki, ja wracam do I-ki.
Niestety Bogdan czuje się źle, mówi, że jak rano nie będzie lepiej, to schodzi do bazy. Noc mija dobrze, przynajmniej dla mnie, Bogdan niestety czuje się źle i tak jak obiecywał schodzi do bazy, a ja startuję do II-ki z zamiarem dojścia dzisiaj do III-ki.
Niestety dzisiejsza wspinaczka idzie mi gorzej niż wczoraj i zajmuje mi więcej czasu, docieram do II-ki, jest ok.14.00, decyduję się na nocleg w II-ce. Zabieram się za topienie lodu, gotuję, jem i cykam zdjęcia, widok z namiotu w obozie II-im jest niezwykły.
Łączę się przez radio z Ryśkiem w bazie, umawiamy się, że rano idę do III-ki, a w następnym dniu na szczyt. W tym czasie szczyt atakują dziewczyny (Anka z Baśką), a Stefan dochodzi do III-ki. Wczesnym wieczorem kładę się spać, nieświadom, że w górze trwa walka dziewczyn z Górą o zejście do III-ki, okazało się później, że dość późno były na szczycie i w drodze powrotnej mróz tak zmroził poręczówki, że nie były w stanie z nich korzystać, ale w końcu bezpiecznie dotarły do namiotów.
Rano pełen optymizmu gotowy jestem do wyjścia w górę, ale Rysiek przez radio powstrzymuje mnie, przekazując informację, że z II-ki idzie Adam, na którego mam poczekać i razem mamy ruszyć do III-ki, a Stefan z kolei ma czekać na nas i wspólnie mamy atakować szczyt w dniu następnym.
Adam dochodzi do II-ki w trybie ekspresowym, właściwie dobiega, chwila odpoczynku i ruszamy wspólnie do III-ki. Za chwilę w trudnościach powyżej II-ki spotykamy zjeżdżające w dół dziewczyny, wyglądają na zmęczone przeżyciami wczorajszego wieczoru, wymieniamy uwagi, życzenia i dalej my w górę, one w dół.
Wspinaczka jest coraz ciekawsza, po pokonaniu kilkudziesięciometrowej ściany skalno-lodowej, stajemy przed pionowym lodowym kuluarem, wygląda okazale, powoli pniemy się do góry, coraz trudniej się oddycha, ale przecież jesteśmy już powyżej 6000 m npm, jeszcze niekończąca się eksponowana grań śnieżna, jeden uskok, drugi uskok i jeszcze kolejny.... kiedy to się skończy?, wreszcie widzę namioty obozu III-go, nareszcie! , dobrze, że już dzisiaj nie trzeba wyżej. W nagrodę wspaniałe widoki z wysokości 6500 m oraz wraz z niezapomnianym zachodem słońca nad skąpaną w chmurach doliną. Niestety robi się przeraźliwie zimno, tak że nie mam sił na zmianę filmu w aparacie i kolejne zdjęcia.
Noc spędzamy we trzech w jednym namiocie, trochę ciasno, ale za to humory nam dopisują, wieje okrutnie....
Rano o 8.00 jesteśmy gotowi do wyjścia, zimno przeraźliwie i wieje w dalszym ciągu, ale nic to! powoli ruszamy do góry, najważniejsze, aby przejść pierwsze sto kilkadziesiąt metrów śnieżnej ściany, wyżej powinno być słońce i cieplej.
Mam trochę za ciasne skorupy i czuję, że zaczynam przemarzać, staram się poruszać palcami przy każdym kroku, kurczę...przecież nie mogę się odmrozić!
Powoli, powoli do góry, trochę cieplej, wreszcie wychodzimy na słońce, pokonujemy lodowy uskok seraka, wychodzimy na śnieżne pole, mijają długie minuty mozolnego posuwania małpy po poręczówce, dalej przechodzimy szczelinę lodową i wchodzimy do śnieżnej dość głębokiej rynny wyprowadzającej na szczyt.
Ciężko....za jakie grzechy? pyta sumienie...kolejne metry....Stefan i Adam zatrzymują się, coś kombinują ze sprzętem, rozcierają ręce, chcą się chwilę zagrzać, mówią, że zatrzymają się na kilka minut.
Idę dalej, cały czas myślę jak długo jeszcze? Mijam się ze schodzącym ze szczytu westmanem, słyszę "last rope", jest dobrze, ostatnia poręczówka.... jest! wypinam małpę, jeszcze kilka metrów i jestem na szczycie!!!
Jest 7 listopad godzina 13.30, coś ściska mnie za gardło, zrealizowałem swoje marzenie. Widok niesamowity, Everest i Lhotse na wyciągniecie ręki, pstrykam masę zdjęć....
Zimno koszmarnie i wieje okrutnie, siadam na plecaku i staram się osłonić od wiatru...czekam na chłopaków, 20 minut...są, szybki uścisk rąk, wspólne zdjęcia, kontakt radiowy z bazą....zimno robi się nie do wytrzymania, jestem już pół godziny na szczycie....starczy, schodzimy na dół, kilka metrów, wpinamy się w poręczówki i jedziemy na dół. Mam niezłe tempo i wrażenie, że moja ósemka rozgrzewa się do czerwoności.... po godzinie jestem w namiocie obozu III-go.
Różnica ogromna, wspinaczka w górę zajęła ponad 5-ęć godzin, zjazd w dół tylko godzinę.
Po 45 minutach docierają Adam i Stefan, dopiero teraz zaczynamy cieszyć się z sukcesu, dopiero teraz dociera do nas, że się udało.
Noc mija bez przeszkód, chociaż męczy mnie koszmarny kaszel, rano schodzimy w dół, po południu jesteśmy w I-ce, robimy sobie dłuższy odpoczynek i wyjadamy wszystko co nam wpadnie w ręce, bez znaczenia zupki, rybki, słodycze... robi się późno, a jeszcze dzisiaj musimy zejść do bazy, do tego jeszcze pogoda zaczyna się psuć, za chwilę zaczyna padać śnieg......wiemy, że płyty poniżej I-ki posypane śniegiem zamieniają się w lodowisko i czeka nas zjazd na....tyłku. Adam wychodzi pierwszy, ja ze Stefanem rozkoszujemy się jeszcze ciepłem I-ki i gorącym piciem, ale za chwilę też wychodzimy.
Tak jak przypuszczaliśmy, na płytach dosłownie zjeżdżamy na tyłkach, później mozolne schodzenie w dół, śnieg pada idziemy na "czuja", trochę schodzimy z drogi, nic nie widać, noc, mgła i śnieg....w końcu trafiamy na właściwą drogę, są ślady Adama! Za chwilę widzimy jego czołówkę w dole i jest dobrze, zresztą pogoda z każdą chwilą znów się poprawia.
Docieramy do bazy, czekają na nas uśmiechnięte twarze naszych kolegów i wspaniała kolacja przygotowana przez nepalskiego kucharza - Khalu.
Noc jest fantastyczna, czuję się wyśmienicie, na 4500 m zupełnie jak w domu, zasypiam przy muzyce z walkmana, zdając sobie sprawę, że zrealizowałem swoje marzenie...właśnie, jednocześnie czuję jakby pustkę, kilka ostatnich lat myślałem o tym aby tu przyjechać i wejść na tę górę, teraz myślę co może być następnym celem.... jeszcze kilkanaście godzin wcześniej nie chciałem nawet o tym myśleć, a teraz chodzą mi różne pomysły po głowie, może Pumori? Piękna góra i do tego przypomina mi najpiękniejszą górę świata , przynajmniej dla mnie - K2, a właśnie K2, nie na razie nawet nie ma co o tym marzyć.....
Następne dni z premedytacją spędzam na leniuchowaniu w bazie, część uczestników naszej wyprawy udała się na trekking do Gokyo i KalaPattar, w tym samym czasie jeszcze dwie osoby wchodzą na szczyt.
Wszyscy w komplecie spotykamy się dopiero w Namche Bazar... tutaj wreszcie jest czas i możliwości na w miarę uroczyste uczczenie naszego sukcesu, bo osiem osób na wierzchołku oraz udane trekkingi bez wątpienia są sukcesem. Dlatego wieczór w naszej lodge jest bardzo sympatyczny, spędzamy go w wspaniałej atmosferze przy odpowiednim wsparciu miejscowych jak i importowanych trunków.
Kolejny dzień to marsz do Lukli, wydaje się, że teraz to już tylko w dół, ale niestety od Pakhding czeka nas jeszcze mozolne podejście do Lukli, gdzie spędzamy noc. Rano po krótkim oczekiwaniu na samolot, kolejnej obawie czy 250 metrowy pas startowy nie okaże się za krótki, wracamy do Kathmandu.
Tym razem rzucamy się głównie na....jedzenie, zaczynamy od steaków w Everest Steak House, po prawie miesiącu bez mięsa mają smak nieprawdopodobny, później zakupy, zakupy, pamiątki, upominki dla rodzin i niestety, nasza przygoda się kończy. Kolejnego dnia rano "grupa warszawska" oraz koledzy z USA meldują się na lotniku, okazuje się, że przygoda trwa dalej.... oczywiście mamy nadbagaż, zatem jedyny sposób, aby przejść odprawę bagażową to kilkadziesiąt wizerunków prezydentów USA wręczonych we właściwe ręce... lecimy do Delhi. Tu niestety okazuje się, że jest za wcześnie aby nadać nasz bagaż do W-wy via Wiedeń, zatem musimy wyjść poza lotnisko, złożyć bagaż w przechowalni, potem udajemy się na miasto. Te parę godzin spędzonych w Delhi, najpierw w dzielnicy turystyczno-handlowej ze słynnym bazarem, później na zakończenie w pięknej wiktoriańskiej restauracji, zasługują na odrębną opowieść.....
Później jeszcze tylko nerwówka przy odprawie bagażu, okazało się, że mamy kilkadziesiąt kilo za dużo i musimy zapłacić ponad 700 USD dodatkowej opłaty. Oczywiście nie możemy pozwolić sobie na taki luksus, dwa razy przepakowujemy nasz bagaż, (czyt. wyrzucamy co się da) i wreszcie na 20 min. Przed odlotem samolotu zostajemy przepuszczeni bez żadnej opłaty.
Kilka godzin i jesteśmy w innym świecie, poranna kawa na lotnisku w Wiedniu przywraca nas w atmosferę cywilizowanego świata. Jeszcze godzinny lot małym samolotem i jesteśmy na Okęciu, gdzie za chwilę witamy się z naszymi rodzinami.
I tak nasza przygoda dobiega końca, miejmy nadzieję, że nie ostatnia tego typu i za jakiś czas spotkamy się na kolejnej wyprawie...
Tomasz Burzyński
RELACJA II (Wojtek Jankowski)
4 listopada 2003 roku o godz 12.25 stanąłem na szczycie Ama Dablam. Na wyciągnięcie dłoni widoczne były himalajskie giganty z Mt Everestem i Lhotse na czele, dziesiątki innych szczytów często nie obdarzonych żadną nazwą i morze chmur zakrywających dolinę, z której rozpoczęliśmy atak kilka dni wcześniej. Przez ponad godzinę wierzchołek i roztaczający się z niego widok był tylko mój...
Moja przygoda z Ama Dablam zaczęła się kilka miesięcy wcześniej. W marcu podjąłem decyzję, skontaktowałem się z Ryśkiem i rozpocząłem przygotowania polegające głównie na trenowaniu siły palców poprzez uderzanie w klawiaturę komputera i podnoszenie odporności zadka na wielogodzinne siedzenie za biurkiem. 19 października wyleciałem do Kathmandu by dołączyć do reszty grupy. Po krótkim trekkingu 24 października dotarłem do naszej bazy na wysokości 4600 mnpm. Wśród oferowanych w tym luksusowym obiekcie atrakcji wymienić należy: poranną kawę podawaną prosto do namiotu przez naszego kuchcika, pięciodaniowe popisy kulinarne Kalu - kucharza wyprawy, gorące ablucje w misce ustawianej w specjalnym namiocie i zgryźliwe zrzędzenie P.T. Kierownika Wyprawy na każdy temat ze szczególnym uwzględnieniem naszych możliwości fizycznych, szczegółów ubioru i szans osiągnięcia wymarzonego celu.
Kolejne dni to mozolne łapanie aklimatyzacji, początkowo na eksponowanej i zdradliwej drodze do stojącego 50m nad obozem przybytku z otworem w podłodze, później także na trasie do obozu I. 1 listopada rozpocząłem wraz z Edkiem i Gienkiem atak szczytowy (jak to dumnie brzmi). Od obozu I droga wiedzie wzdłuż skalnej grani, na której najtrudniejszym elementem jest 12 - 15 metrowa ścianka. Powyżej obozu II teren przechodzi w mix, a później w strome pola śnieżno - lodowe. Tuż za obozem II trzeba pokonać piękny 150 metrowy, bardzo stromy kuluar. Obóz III leży na eksponowanej platformie tuż pod (lecz nie bezpośrednio w linii ewentualnego ostrzału lodowymi pociskami) ogromnym serakiem. Droga na szczyt omija serak i mocno eksponowanym filarkiem wyprowadza na sam szczyt. Cała droga powyżej obozu I jest zabezpieczona linami poręczowymi. Dzięki temu wspinaczkę można uznać za względnie bezpieczną.
Dodatkowym ułatwieniem dla "Klientów" była pomoc tragarza wysokościowego, którego zadaniem było wyniesie namiotów i żarcia do wyższych obozów. Tempo w jakim poruszał się obciążony worem Sonam wzbudzało moją niekłamaną zazdrość i refleksję nad koniecznością zmiany metod treninkowych przed kolejną wyprawą.
Ponieważ wejście na szczyt nastąpiło wcześniej niż sceptycznie prorokował Napał widząc naszą mierną kondycję więc "wolne" 6 dni wykorzystałem na trekking do Doliny Dudh Khosi i powrót przez Cho La na trasę podejściową do bazy pod Mt Everestem. Obok widoku zachodu słońca z wierzchołka Gokyo Ri z trekkingu zapamiętam smak piwa czang z dna termosa, tańce poprzebieranych za demony mnichów w klasztorze Tengboche i dominujący nad okolicą widok Ama Dablam - szczytu na którym wszedłem, i z którego zszedłem!
Wojtek Jankowski
RELACJA III (Łucja Kalisz)
Jako jedyna kobieta na wyprawie przetrwałam z 17 mężczyznami.
Rzecz z pozoru niemożliwa stała się możliwa.
A było to tak:
Po wietrznej i kamienistej bazie pod Island Peak, baza pod Ama Dablam ukazuje się jako raj utracony - otoczona cyrkiem wspaniałych szczytów, trawiasta, równa i nasłoneczniona. Już pierwszego dnia psuję suwak w moim namiocie i od tej pory, zdana na łaskę członków wyprawy, każdego ranka prosząc o rozsunięcie zamka i wypuszczenie mnie na zewnątrz, udaję dzielną. Na szczęście Kalu i Lachczu są wirtuozami kuchni, a ich niebiańskie kilkudaniowe posiłki błogo rozleniwiają, choć oczywiście nie dodają ducha walki. Jako że Polacy stanowią niewiele ponad połowę składu wyprawy, biesiady w mesie zakrapiane Kukri rumem stają się prawdziwą Wieżą Babel, a angielski humor przyprawia nas o łzy śmiechu. Doprawdy ciężkie jest życie himalaisty!
Po kilu dniach w bazie zaczyna szaleć Wirus Gligor (na cześć macedońskiego doktora z Kanady, który przywlókł go do bazy). Kukri rum przestaje pomagać i kolejno łykamy antybiotyki. Niedobrze. Mimo to 5-go listopada na szczycie jako pierwsi stają nasi: Boguś Kaszycki i Marcin Oblicki, Bułą zwany. Co za radość! Kochane chłopaki!
Po tygodniu spędzonym w bazie wychodzę do jedynki. Czeka mnie mozolne 1200 metrów przewyższenia po żwirze, kamieniach, a na koniec po granitowych płytach. Antybiotyk zabrał połowę sił i idę zbyt wolno. Wreszcie zza grani wyłania się widowiskowo obóz pierwszy. Wooooow! Na szarej płytowej pochyłości kilkanaście kolorowych namiotów tak blisko i tak daleko przede mną...
Rano wyruszamy do trójki i nareszcie zaczyna się kawał prawdziwego wspinania! Narasta we mnie euforia, która znacznie opada, kiedy na trawersie pomiędzy dwójką i trójką postanawiam pójść na skróty - wpinam się w stanowisko, a ono wychodzi ze śniegu i zostaje mi w ręku! Patrzę w dół i zamieram w bezruchu. Niczym Batman nadchodzi za mną lider, a ja usłyszawszy kilka kąśliwych słów prawdy na swój temat ze spuszczoną głową ruszam dalej. Z niepokojem patrzę na zachodzące słońce. Robi się zimno, ciemno i straszno. W końcu dochodzę do pionowej ściany z niewielką przewieszką, która po ciemku wydaje mi się nie do przejścia i zaczynam nerwowo kląć pod nosem. Przed sobą widzę dwie czołówki i słyszę głos lidera: Lucy idziesz! Jeszcze 15 minut! A w obozie . czeka na mnie gorąca, pyszna, liofilizowana zupka. W nocy, pomstując w myślach, próbuję zasnąć, bo nachylenie stoku powoduje, że turlamy się w namiocie, oczywiście . na moją stronę.
A rano - wychylam się z oszronionego namiotu i zamieram z zachwytu. Obóz trzeci to najpiękniejsze miejsce widokowe świata! Niestety nie dany jest mi długotrwały zachwyt, czas iść do góry. Krok za krokiem, mozolnie, bo choroba i wysokość robią swoje, a stopnie wydeptane w śniegu są w karykaturalnie dużej odległości od siebie. Muszę wciągać się na jumarze i czuję, że już nie mam siły. Święty Judo Od Przypadków Beznadziejnych, nie dojdę!!
Boże, co za widok! Piękna Biała Dama okazała się dla mnie łaskawa. Jest 8 listopada, godz. 14.00, stoję na szczycie i chce mi się płakać. Słyszę okrzyk Chmiela i Ryśka: Ama jest nasza!!! Przychodzi mi do głowy pomysł, żeby się tu położyć i tak już zostać na zawsze. Jeszcze kilka fotek i karnie ruszam w dół. Znowu zaczyna wiać.
W nocy wieje potwornie. Gorączkuję, jest mi zimno i mam napady kaszlu, więc śpię okutana w śpiwór na siedząco, a delikatne, słodkie pochrapywanie lidera doprowadza mnie do furii. Żeby przetrwać noc wyobrażam sobie, że to tylko sen i za chwilę obudzę się w Toskanii, będzie ciepło i bezwietrznie. Rano sen okazuje się jawą i zaczynam mozolne zjazdy do jedynki. Wpinka - zjazd - trawers, wpinka - zjazd - trawers i tak bez końca. Święty Judo!!
Poganiana zrzędzeniem lidera docieram o zmierzchu do bazy. Jestem bardzo zmęczona, od pół dnia nie piję i na widok Lachczu, który wychodzi nam naprzeciw z termosem lemon tea rozklejam się zupełnie. 300 metrów od bazy siadamy z liderem na kamieniu i myślę, że tak właśnie wygląda niebo. A z daleka widzę chłopaków - wychodzą z mesy i zaraz wezmą mój plecak. Jak dobrze być kobietą!
Z wyprawy pamiętam poranne budzenie: delikatne dzwonki jaków, ogłuszający dźwięk łyżki uderzającej w kocioł i radosny okrzyk Lachczu: "Breeeeakfast!!!" Pamiętam zapach ziół palonych na odegnanie złych duchów, nasze wieczorne rozmowy i widok gór o zachodzie słońca. I myślę że już czas tam wracać.
Łucja Kalisz
RELACJA IV (Roman Szelągowski)
Kolejna wyprawa na Ama Dablam zorganizowana przez Ryszarda Pawłowskiego od poprzednich różniła się rolą, jaką, chcąc nie chcąc, wyznaczył sobie jej organizator. Po dramatycznych wydarzeniach, jakie rozegrały się miesiąc wcześniej w Tybecie poprowadził trwającą miesiąc czasu wyprawę. To była taka rekonwalescencja himalaisty, co to jak nie zabije to wzmocni.
Podróż do Lukli, skąd rozpoczęliśmy wędrówkę, odbyliśmy drogą lotniczą z Warszawy, przez Helsinki, Delhi i Katmandu. Ostatni lot dostarczył dreszczyku emocji bo pas, na którym lądował nasz samolot ma nie więcej niż 200 m długości, a urywa się nad przepaścią.
czytaj więcej w formacie pdf
Roman Szelągowski
RELACJA V (Jarek Gawrysiak)
Relacja z wyprawy PMA Ama Dablam Expedition 2008
Tym razem Góra była łaskawa, a może to my byliśmy rozważni. Trudno rozsądzić, ale jesienna wyprawa na Ama Dablam (6 856 m.n.p.m.) zakończyła się pełnym sukcesem Polskiej ekspedycji pod dowództwem Ryszarda Pawłowskiego. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia lub po prostu nie mieli Lidera , takiego prawdziwego, przez duże "L".
Ama Dablam widziane z Pangboche.
Już w Base Campie dowiadujemy się o pierwszej tegorocznej ofierze. Z grani w okolicy obozu drugiego "wysypał się" francuski wspinacz. Uczestnicy tej ekspedycji są zdruzgotani, przecież to był doświadczony alpinista a pogoda była idealna. Jego ciało, odnalezione u podstawy ściany, towarzyszyło nam w obozie przez kilka kolejnych dni i co niemiłe, leżało 30 m od naszego namiotu, ostrzegając i testując naszą psychikę ... no cóż, podobno co nas nie zabije to nas wzmocni. Choć mojej Ani o mało nie zabiło, wszyscy chłopcy w górze przez 5 dni, Ona sama w obozie a po sąsiedzku leży sobie kolega Francuz, leży i ostrzega.
Dowodów na to, że żarty się skończyły mieliśmy aż nadto. Podczas trekkingu aklimatyzacyjnego na Island Peak (6189 m.n.p.m.), dochodząc do Base Campu dowiedzieliśmy się od napotkanych Polaków, że uczestnik sportowej wyprawy na Cholatse (6440 m.n.p.m.) z Warszawskiego UKA w wyniku powikłań po przeziębieniu nabawił się galopującego obrzęku płuc i gdyby nie natychmiastowa całonocna ewakuacja i niezwłoczny transport helikopterem przygoda mogła skończyć się tragicznie.
W Bazie pod Island Peak po trzech dniach walki i fatalnego samopoczucia, wysokość zmogła jednego z uczestników naszej wyprawy. Marcin był trekkersem, którego celem był Island Peak, nasz szczyt aklimatyzacyjny, ale jego złe samopoczucie skłoniło Lidera do odesłania go w dół jeszcze przed startem na szczyt. O słuszność tej decyzji przekonaliśmy się po kilku dniach, kiedy przenosząc się spod Island Peak do bazy pod Ama Dablam otrzymaliśmy informację, iż kolega nasz odleciał helikopterem do Katmandu z rozpoznanym obrzękiem płuc. Kolejny raz Lider potwierdził wielkość swojego "L", co dawało naszej wyprawie dobre rokowania. Może i tym razem nie popsujemy mu statystyki.
Lider z żoną Magdą.
Po 10 dniach aklimatyzacji docieramy do bazy naszego celu głównego, Ama Dablam. Następnego dnia przy pięknej pogodzie odbywamy spacerek do obozu pierwszego, gdzie spędzamy noc i pozostawiamy depozyt. Droga do jedynki jest wyjątkowo nużąca ze względu na dużą odległość i różnicę wysokości około 1200 metrów, którą zdobywa się przemierzając kilka olbrzymich moren i zachodząc główny wierzchołek z prawej strony wielkim łukiem. Po przejściu opisanych moren, które oprócz pięknych widoków wokoło nie oferują niczego, o czym można by powiedzieć choć jedno dobre słowo, wchodzi się w obszar piargów, których rozmiary rosną od telewizorpodobnych kamyczków do kamolotów wielkości ciężarówki. Pokonanie tego terenu z 20 kilogramowym plecakiem jest niezwykle uciążliwym treningiem kondycyjnym, a jak już sobie poćwiczymy, wkraczamy na gładkie płyty, które wyprowadzają wprost na obóz.
Po powrocie do Bazy i jednodniowym reście startujemy. Jest nas czterech. Macin, Leszek i Autor, trzech 35-latków pełnych zapału i nie koniecznie rozsądku oraz Jurek, kolega starszy, doświadczany bojem na wyprawach na Cho Oyu i Gasherbrum II a przez to pełen rozwagi i spokoju. To cechy bardzo potrzebne naszemu zespołowi. Dzień pierwszy to znana już przechadzka do jedynki na 5700 m.n.p.m.
Świat między obozem pierwszym i drugim.
Po noclegu w jedynce rozpoczynamy prawdziwe wspinanie. Kolejne dwa obozy dzieli podobna odległość około 300 metrów różnicy wysokości a teren staje gwałtownie dęba i nie odpuszcza aż do minięcia seraka na 6400 m.n.p.m. Wspinaczka w tym rejonie to seria kominów i ścianek przedzielonych odcinkami ośnieżonych grani momentami bardzo wąskich i doskonale przewietrzonych, których przebycie bez lin poręczowych nastręczałoby niewątpliwie wiele problemów. Wspomniany Francuz postradał życie właśnie w okolicy obozu drugiego a 1000 metrów niżej widać ślady ekipy poszukiwawczej, która transportowała ciało z podnóża ściany do Bazy.
Kolejny dzień to wspinaczka do obozu drugiego. Tu pojawiają się nasze pierwsze wątpliwości dotyczące rozmiaru "L" naszego Lidera. Wraz z mijającym dniem, nasze wiara w prawdomówność Szefa maleje. Mówił dwie, trzy godzinki miedzy jedynką a dwójką, a tu mija czwarta i piąta a obozu nie ma. W kolejnych sesjach łączności Rysiek potwierdza nam, że to już chwilka, 40 minut, może godzina a obozu nie widać. Już podczas poprzednich wejść mogliśmy się przekonać, że godzinka Lidera trwa w naszym przypadku conajmniej 2 razy dłużej i, że w zasadzie nie da się utrzymać jego tempa, ale żeby taka ściema. Wspinanie w nieomal pionowym terenie z naszym skromnym doświadczeniem zajmuje nam niezwykle dużo czasu i do dwójki docieramy późnym popołudniem. Trudności skalne, stopniowo zamieniają się w lodowe i z mixtu w okolicach obozu drugiego przechodzą we w pełni zimowe warunki. Znając z opisów i zdjęć lokalizację obozu drugiego zwanego orlim gniazdem i wiedząc o skromnej ilości miejsca pod namioty, jesteśmy pełni podziwu dla naszego Szerpy Sonama, że załatwił nam miejscówki pod 2 namioty i oprócz nas nie ma tam w zasadzie nikogo. Wieczorem kolejne sesje łączności, w których dowiadujemy się o śmierci drugiego wspinacza, tym razem Azjaty (wersje są różne: Chiński Amerykanin lub Amerykański Chińczyk, to zresztą nie ma już znaczenia, gdyż jest tak samo martwy jak nasz Francuski kolega). Z faktów ustalonych po zejściu najpewniejszą metodą kuchenno-obozową (Nepalscy kucharze wszystkich wypraw przekazują sobie ciekawe informacje lotem błyskawicy) dowiedzieliśmy się, że w obydwu przypadkach musiał mieć miejsce jakiś fatalny zbieg okoliczności połączony z błędem ludzkim, gdyż pod żadnym z nich nie urwała się poręczówka, nie zeszła lawina, pogoda była fantastyczna a oni po prostu spadli.
Dzień kolejny w drodze do obozu trzeciego spędziliśmy praktycznie w lodzie i śniegu, walcząc z nagą, gładką skałą jedynie w pionowych odcinkach, które jak na złość musieliśmy trawersować, co w połączeniu z 1000 metrową lufą pod nogami zwiększało wydatnie atrakcyjność miejsca i chwili. Tak z zapowiadanych kolejnych trzech godzin wspinania zrobiło się sześć, ale z tym już się pogodziliśmy. Wreszcie po pokonaniu ostatniej pionowej ściany i obejściu kilkudziesięciometrowego "pipanta" docieramy do trójki. To już nie jest ta dawna trójka znana nam ze zdjęć wypraw z poprzednich lat. Kiedyś miejscem tym była piękna platforma o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych mieszcząca kilkanaście namiotów. Od czasu, gdy w 2006 roku, w nocy, oberwał się gigantyczny kawał seraka piętrzącego się nad obozem i uśmiercił sześciu śpiących tam wspinaczy, obozu tam się już nie stawia. Znajduje się on teraz za granią, kilkadziesiąt metrów niżej, na wyskrobanych w ścianie miniaturowych platformach na jeden lub dwa namioty.
Podczas wieczornego rekonesansu dochodzę ponad obóz trzeci, pod ścianę prowadzącą do seraka, która według relacji naszego Szerpy Sonama zawsze była śnieżna a w tym roku w tajemniczych okolicznościach zmieniła swą konsystencję na piękny 150 metrowy odcinek gładkiego, niebieskiego lodu o nachyleniu 65-70 stopni. Rozumiemy teraz informacje docierające do nas na początku trekkingu, w których dowiadywaliśmy się, że nikt jeszcze nie wszedł w tym roku na szczyt a Szerpowie nie chcą zaporęczować odcinka ponad obozem trzecim wynajdując różne "obiektywne" trudności, strasząc groźbą lawiny lodowej z obrywającego się seraka.
Ostatni poranek wspinaczki spędzamy w zacienionej, opisywanej już lodowej ścianie. Ja osobiście marznę koszmarnie i równomiernie. Po godzinie nie umiem ocenić czy bardziej zmarzłem w ręce czy nogi, nie czuję ani jednych ani drugich. A puchowe łapawice zostały w trójce, bo przecież idziemy na lekko, pogoda jest piękna a dotychczas było cieplutko... żałuję tego aż do szczytu bo przecież puchowe rękawiczki mieszczą się w pojęciu "na lekko".
Autor na szczycie w tle Mt. Everest i Lhotse.
Droga do szczytu jest nietrudną, choć stromą, śnieżną granią. Tu głównym wyzwaniem staje się wysokość. 400 metrów dzielące nas od szczytu pokonujemy w ponad 4 godziny. Na wierzchołek docieram pierwszy z pewną przewagą więc mam szansę przez kilkanaście minut pobyć sam na sam z górami. Tego słowami opisać nie umiem a zdjęcia i filmy nie oddają, ale z pewnością jest to ten fragment górskiej przygody, który jest siłą sprawczą kolejnych wypraw, wysiłku i dowolnie rozumianych kosztów ponoszonych przez wspinaczy aby Tam po prostu Być i wracać. Z wierzchołka Ama widzimy piękną i bliską perspektywę Everestu i Lhotse ze swą południową ścianą, nieopodal Makalu i Cho Oyu w oddali Kanchenjunge... tak, to jest miejsce w którym można snuć kolejne plany wyprawowe.
Na szczycie (od lewej) Leszek, autor i Marcin.
W kolejnych dniach wspinaczki nasze duże "L" podąża za nami z jednodniowym opóźnieniem wraz ze swą żoną Magdą, która po zdobyciu Aconcagui w tym roku, ostrzy sobie zęby na Ama Dablam. Po dojściu do trójki rezygnuje jednak z ataku szczytowego z powodu infekcji dróg oddechowych i schodzi wraz z nami a Ryszard w tym czasie szczytuje samotnie. Jest to już jego 22 wejście na ten piękny szczyt słusznie przez Nepalczyków zwany " Klejnotem Matki"
Szczęśliwy powrót do bazy urozmaicony pewnymi komplikacjami, które zmusiły chłopców do noclegu w trójce, we trzech, w jednym namiocie, bez wystarczającej liczby śpiworów i mat, podczas gdy ja spałem sam jak król w dwójce z dwoma śpiworami i trzema matami, wieńczy nasz sukces.
Warta wspomnienia jest też pewna rozmowa prowadzona przez radiotelefon, która zaowocowała kolejnym niezapomnianym dla mnie wydarzeniem. W dniu ataku szczytowego w rozmowie między obozami, której przysłuchiwał się także Base Camp w tym moja Ania, kibicująca nam cały czas z dołu, wspomniałem, że dałbym się pokroić za piwo, a może nawet padły jakieś bardziej niecenzuralne słowa. Po powrocie do bazy kiedy to na ostatnich nogach zbiegłem z całym bałaganem na plecach z jedynki zastałem w mesie ... cztery piwa San Miguel chłodzące się w garnku pełnym wody ze strumienia. Trzy z nich padły natychmiast, to było najlepsze piwo w mym życiu a i prędkość konsumpcji była pewnie także rekordowa. Okazało się, że Ani udało się przekonać Sonama, żeby zbiegł po nie do najbliższej lodży.
W 24 dni od wylotu z Warszawy jesteśmy w komplecie w bazie i opijamy zwycięstwo zachowanym na tę okoliczność 12 letnim Chivasem co na tej wysokości jest nie lada przyjemnością.
Sukces jest tym większy, że jesteśmy jedynymi Polakami w tym sezonie, którym udało się tego dokonać. Zespół PKA spędził pod Amą cały październik a dotarli jedynie do obozu trzeciego.
Powrót, choć w zejściu pokonuje się nieporównanie większe odcinki jest czystą przyjemnością: coraz cieplej, coraz więcej tlenu, coraz mniej ubrań na karku, tak... życie jest piękne!
No cóż, po tak udanej pierwszej przygodzie z górami wysokimi, może czas na pierwsze osiem tysięcy? Czas pokaże bo chęci i marzenia już są.
Wysokościowo, pozytywnie nakręcony
Jarek Gawrysiak
RELACJA VI (Mirosław Dedyk)
Ama Dablam (6 856 m.n.p.m.)
- szczyt w Nepalu w paśmie Himalajów. Jeden z najbardziej charakterystycznych szczytów w okolicy Mount Everestu. Nazwa Ama Dablam oznacza naszyjnik albo klejnot matki.
W Kathmandu w klimatycznym hotelu Marsyangdi Mandala zameldowali się uczestnicy wyprawy przybyli z różnych stron świata -USA, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Czech i oczywiście Polski. Wyprawa zaczęła się mocno ekscytującym lotem do Lukli. Stamtąd wraz z karawaną transportową jaków po sześciu dniach przepięknego trekkingu dotarliśmy do bazy pod Island Peakiem na wys. 5100m n.p.m. Pierwszym celem był Island Peak 6186m -uważany za najładniejszy szczyt trekkingowy w Nepalu- położony tuż przy majestatycznej ścianie Lhotse. Podstawowym celem wejścia na Imjatse (Island Peak) była aklimatyzacja wysokościowa. Już na tym szczycie pierwsi uczestnicy musieli się wycofać ze zdobywania góry z przyczyn zdrowotnych. Po kolejnych kilku dniach wyprawa przeniosła się do bazy pod Ama Dablam i na wys.4400m założyliśmy bazę główną.
W kolejnych dniach dwójkowe zespoły przemieszczały sie do obozu I (5700m) rozbitego już na grani. Stamtąd czekała nas mozolna wspinaczka do obozu II (5900 m) i już w rakach (teren skalno lodowy) do obozu III (6300m). Droga granią jest bardzo ciekawa wspinaczkowo (ścianki 6-tkowe) i ekspozycyjnie - do 1300m ściany w dół. Wraz z Szerpą Sonamem pokusiłem sie o wejście na szczyt w stylu alpejskim - bezpośrednio z obozu II (start o 4 rano) ,pomijając obóz III dotarliśmy na szczyt ok. południa ,po czym po zrobieniu zdjęć - mimo kiepskiej pogody zeszliśmy ,a raczej zjechaliśmy, po poręczówkach do obozu II o godz.17.00.Kolejnego dnia w śniegu przez obóz I dotarłem do bazy.
Na 14 uczestników wyprawy szczyt zdobyło 7.
Zobacz zdjęcia z wyprawy foto.: Mirosław Dedyk / Ryszard Pawłowski
Mirosław Dedyk
RELACJA VII (Maciej Przyborski)
Ama Dablam (6 856 m.n.p.m.)
Pierwszy dzień w pracy po powrocie z Nepalu, pózne popołudnie, za oknem sypie śnieg, na ulicach horror a u mnie w głowie wciąż Himalaje. Cztero tygodniowa wyprawa górska, cztery szczyty zdobyte! Pięciotysięczniki Chukung Ri i Gokhio Ri oraz sześcio : Island Peak i Ama Dablam!
Zaczęło się, jak pamiętacie z relacji z Anki z 22.02.2010, od planów, ale wtedy byłem "zielony" wspinaczkowo nie mówiąc o zerowych doświadczeniach w lodzie. To były marzenia i aby je zrealizować zacząłem od kursu w skałkach u "Łysego" czyli Tomka Szpora z Podlesic. Po trzech lipcowych week-endach Łysy przy końcowym egzaminie chciał się pochlastać widząc moje stanowisko asekuracyjne, ale ostatecznie w poprawkowym terminie kurs zaliczyłem.
Pod koniec października przez Paryż i Dohę , rozpoznając się stopniowo z kolejnymi uczestnikami, dotarliśmy do Kathmandu. Lider już tam czekał, w porywach było nas ok. 18 osób i wszyscy okazali się fajnymi kolesiami nie mówiąc o koleżankach. Ruszyliśmy już następnego dnia rano samolotem do Lukli, lądowanie na ścianie to popis pilotów i tego dnia jeszcze lekkim trekkingiem przez wiszące nad strumieniami mosty, dotarliśmy do Phakding. Słoneczko, luz , yaki poniosły toboły, a my z każdym zakrętem podziwialiśmy coraz to nowe, odległe, białe szczyty Himalajów.
Dwa dni później za Namche Bazar stanęliśmy po raz pierwszy na wprost Everestu, Lhotse i Amy, płakaliśmy i śmialiśmy się ze wzruszenia , marzenia jednak się spełniają!
Po tygodniu trekkingu, noclegach w lodgach (pełna kultura, łóżeczka, posiłki, (momo!!) nie mówiąc o cenach 100 rupii za pryczę czyli 5 złotych!) doszliśmy do Chukung na 4900m i z marszu wskoczyliśmy na 5550 m Ri. Na drugi dzień do bazy pod Island doszliśmy wraz z padającym śniegiem ale humorów on nam nie zepsuł. Cztery noclegi na wysokości 5100 i dwa wejścia na 5800 (depozyt z raków i sprzętu) i 6200 dzień, a właściwie noc później (atak szczytowy w pięknym słońcu po lodowcu) dały nam wspaniałą podstawę aklimatyzacyjną na Amę. Połowa zespołu z żalem odjeżdżała w doliny, reszta w bojowych nastrojach przechodziła do bazy pod Amą.
Pierwszy na Amę pognał Lider i Carlos, Iwona wraz Sonamem dotarła do szczytu ale zapłaciła wysoką cenę i ratowana tlenem szybko uciekała w dolinę, Paweł samodzielnie podjął wyzwanie i odniósł sukces ale do "dwójki" gdzie wraz z Ryśkiem "Chicago" dotarliśmy wieczorem 11 listopada, przyszedł fioletowy z zimna i zmęczenia.
Tak podbudowani psychicznie, pokrzepieni uwagą Lidera , że daje nam 80% szans na wejście, bez Szerpów wspinaczkowych i jakichkolwiek innych, obserwując zalegające wraz z kucharzami i portersami kolejne obozy teamy norweskie i inne nacje, z tobołami na plecach ruszyliśmy do góry!
"Chicago" rodem z pod Zakopanego okazał się nie poddającym się przeciwnościom losu góralem, młodszy o 24 lata stał się moim solidarnym i fajnym kolegą . pokonaliśmy "żółte ściany", rumowiska, oblodzone percie i wreszcie dotarliśmy po 3 dniach do "trójki" pod wiszące nad głowami seraki. Dziesiątki ostrych , dziobatych sopli gwarantowało w razie obrywu wielotonowych lodów, że przejście na "drugą stronę" będzie szybkie i skuteczne. Przed zaśnięciem wcisnęliśmy "to olej" i trzynastego rano po zrobieniu z w/w sopli herbaty do termosów ruszyliśmy na końcowy atak.
Przez ostatnich 6 miesięcy po otwarciu laptopa wpatrywałem się w Amę, która wyświetlała się na tapecie komputera. Niewiele mi to dało. Przez pierwsze pół godziny wspinaczki po lodowej górze wiatr wywiał wszystkie myśli i resztki rezerw kalorycznych, na szczęście puchówka rozpaczliwie naciągana na drżące ciałko i dwa łyki herbaty przywróciły krążenie i determinację do dalszej wspinaczki. Jeśli miałem do tego momentu zero doświadczeń w lodzie to po tym dniu byłem już doświadczonym lodołazem. Twardy, niebieski wywiany lodowiec to było prawdziwe wyzwanie. Tego dnia tylko my dwaj podjęliśmy wspinaczkę , sami na górze, szczęśliwi patrzyliśmy przez parę minut na wynurzające się z morza chmur szczyty ośmiotysięczników, potem zjazd aż do dwójki, gdzie już w nocy, wykończeni , po zdjęciu raków i skorup , padliśmy ciężkim snem w śpiwory. Następny dzień to, szczególnie dla mnie, trudne z powodu zmęczenia zejście do bazy, 3 dni bez jedzenia, do którego nie mogłem się zmusić i brak dostatecznej ilości picia, ale za chwilę euforia przy powitaniach. Góra mnie przerosła, nie sądziłem, że będzie tak ciężko ale tym większa satysfakcja!
Na ostatni tydzień ruszyliśmy tylko z lekkimi plecakami na wymarzony wcześniej trekking do Gokhio przez Cho Lo Pass. Przełęcze, lodowce, dziewięcio godzinne marsze przez fantastyczne doliny, strumienie i w końcu na ostatni nasz szczyt Gokhio Ri już w padającym śniegu, to przeżycia , których nigdy nie zapomnimy. Spotkania z przyrodą, orły szybujące nad nami, dzikie "tary himalajskie" (ogromne kozły z lwią grzywą i stada kozic z małymi), kwiaty, a potem lasy rododendronów , to inny świat , do którego już planujemy wracać.
Ostatnie dwa dni w Katmandu to spotkanie z biedą i jednocześnie ze szczęśliwymi ludzmi, Nepal to pełen paradoksów mały kraj, ale buddyjska religia "miłości" , brak agresji nawet na wąskich dziurawych ulicach stolicy przy tłumie przechodniów, motocykli, aut i riksz, śpiących psów i wałęsających się bezpańsko krów , czyni z tego kraju wzór do naśladowania dla naszych "gentelmanów szos".
Góry to narkotyk, jeszcze na dobre nie doleciałem do kraju a już w głowie zaczęły powstawać nowe pomysły. Skoro dałem radę to może spróbować wyżej?
Rysiek Pawłowski nie miał wątpliwości, najpierw zabrał mnie na 15-to metrową ściankę , już pierwszego dnia po powrocie do Katmandu, obejrzał mnie w akcji, pokiwał głową i powiedział: taki niby "ślimok" a wchodzi.
No to ok., ja też w to wchodzę, teraz Tybet i pierwszy 8-mio tysięcznik , a potem... Wciąż pozostają marzenia ale głośno nie powiem, do zoba na szlaku!
Maciej Przyborski
RELACJA VIII (Bartosz Gruszczyński)
Zrealizowałem górskie marzenie. Ama Dablam (6 856 m.n.p.m.)
Ama zachwyciła mnie podczas pobytu w rejonie lodowca Khumbu wiosną 2008 roku. Trzy lata później, po przeczytaniu relacji z wypraw Agencji Górskiej Patagonia, postanowiłem znaleźć się na wierzchołku tej pięknej góry.
Miał to być mój pierwszy wyjazd z Ryśkiem - po kilku rozmowach telefonicznych, wymianach emaili i spotkaniach, nabrałem przekonania, że człowiek zamierzający po raz 25 być na szczycie Ama Dablam ma na tę górę sposób, także by umożliwić wejście "niedzielnemu himalaiście" takiemu jak ja. Nie pomyliłem się.
Katmandu jesienią było sporo chłodniejsze niż wiosną, poza tym nie odnotowałem żadnych istotnych zmian. Everest Beer smakowało tak samo jak kiedyś, miasto tętniło swoim azjatyckim życiem, wg kalendarza nepalskiego był rok 2068. Drobne zakupy, wizyta na sztucznej ściance wspinaczkowej dla umocnienia wiary w swoje umiejętności na innym kontynencie i dwa dni później byliśmy już w Lukli. Po kilku dniach okazało się, że mieliśmy sporo szczęścia (czytaj - Lider jak zwykle wiedział, na kiedy rezerwować bilety). Lotnisko w Lukli zostało zamknięte na 5-6 dni. Powód prozaiczny - gęsta mgła uniemożliwiająca wykonywanie połączeń lotniczych. Gdy lotnisko ponownie zaczęło działać, my już byliśmy dzień drogi od bazy pod Island Peak. Na szczycie tej góry stanęliśmy ósmego listopada. Oprócz pięknych widoków (bezchmurne niebo, całkowicie bezwietrznie) zdobyliśmy konieczną do dalszej części wyprawy aklimatyzację. Podbudowani sukcesem wróciliśmy do Pangboche, gdzie nagrodą był brownie, prysznic, łóżko i dwa dni wypoczynku.
Do dalszej części wyruszyliśmy w okrojonym składzie: Adam, Jacek, Tomek, ja i oczywiście Lider nadający tempo wymagające pojemności płuc wielkości beczki wyprawowej. Base camp pod Ama Dablam powitał nas chłodem, mgłą, oraz nowością tego sezonu - nowo wybudowaną lodżą. Ponieważ jak wspomniałem lotnisko w Lulki służyło przez kilka dni wyłącznie lokalnemu ptactwu, szczęśliwie zbytniego tłoku w bazie nie było.
Kolejny dzień zapowiadał się interesująco - pokonanie 1200m różnicy wysokości, zwieńczone na koniec łatwą w tych warunkach wspinaczką po płytach skalnych. Dodatkowym urozmaiceniem była możliwość ułatwienia i jednocześnie utrudnienia końcowego odcinka. Skorupy zamiast w plecaku, powędrowały w górę na nogach, zaś lżejsze buty zostały w bazie wysuniętej, godzinę drogi od poręczówek na wspomnianych płytach. Wczesnym popołudniem okupowaliśmy dwa namioty na około 5700m. Pogoda była stabilna - rano słonecznie, około dwunastej wszystko poniżej 5000m zakrywała gęsta kołdra. To podobno normalne o tej porze roku.
Logistyka kolejnych dni wymagała od nas podziału na dwa zespoły. Adam z Ryśkiem atakują górę pierwsi, my, pod opieką Szerpy Mingmy, dziewięciokrotnego zdobywcy Everestu - z jednodniowym opóźnieniem. Oznacza to dzień odpoczynku w jedynce, co jest dobrą wiadomością, bo czujemy się świetnie, a widoki można podziwiać godzinami. Jak się dość szybko okazało, dla mnie nie był to wypoczynek. Już rano zostałem wybrany na wolontariusza, który zejdzie do bazy wysuniętej po paliwo (gaz i liofilizaty) potrzebne do dalszych działań. Przyjemność porannej wędrówki zwiększał fakt spacerowania w skorupach. Zanim się jednak dobrze obejrzałem byłem z pełnym plecakiem z powrotem w obozie pierwszym. Popołudniowy kontakt radiowy z Liderem potwierdził plan kolejnego dnia - mamy zamiar górę zdobyć szybko, co oznacza spędzenie następnej nocy w obozie trzecim, z ominięciem noclegu w dwójce. Dostaliśmy polecenie, aby wyjść wcześniej niż lider, bo jak to stwierdził "nie chciałbym się porównywać do was(!), ale przynajmniej technicznie lepiej chodzę".
Ruszyliśmy około godziny ósmej. Po początkowym, łatwym trawersie śnieżno-skalnym i kilku bardziej stromych podejściach dość szybko doszliśmy do najtrudniejszego fragmentu, czyli Yellow Tower - kilkunastometrowej, pionowej skały, po której prowadzi droga do drugiego obozu. Trudność - około VI, w skałach Jury Krakowsko-Częstochowskiej nie byłby to żaden wyczyn. Tu jest inaczej. Po pierwsze - wysokość, po drugie - skorupy, po trzecie - plecak. Gdyby nie poręczówka, nie byłbym prawdopodobnie w stanie z całym bagażem poprowadzić samodzielnie tej drogi. Czekając na wolną linę poręczową zamieniliśmy kilka słów ze schodzącym z góry Szerpą, od którego dowiedzieliśmy się, że dzień wcześniej zmarł na szczycie jego klient. Ciało nadal tam przebywało. Góry po raz kolejny pokazały swoje drugie oblicze...
W połowie dnia osiągnęliśmy namiot obozu drugiego, w którym zjedliśmy lunch. Raki z plecaka powędrowały na nogi i od tego momentu nam dzielnie towarzyszyły. Droga do trójki była głównie śnieżna, fragmentami pionowa. Nie było miejsca, w którym "odpuszcza" - gdy kończył się trudniejszy fragment, za nim ukazywał się naszym oczom następny.
Mikst pomiędzy obozem drugim i trzecim
Około szesnastej minęliśmy się ze schodzącymi ze szczytu Ryśkiem (świętującym swoje 25 wejście na wierzchołek) i Adamem i z zachodem słońca dotarliśmy do namiotu w trójce na wysokości 6300m. Obóz zakładany był kiedyś na eksponowanym wypłaszczeniu tuż pod tzw. "mushroom ridge" czyli charakterystycznym, doklejonym do góry serakiem. W 2006 roku jego fragment oberwał się, a podmuch lawiny zmiótł obóz wraz z sześcioma uczestnikami wyprawy. Obecnie namioty rozkładane są kilkadziesiąt metrów niżej na wykopanej w śniegu półce, całkowicie zasłonięte od ewentualnych lawin.
Namiot i widok z obozu trzeciego.
16 listopada po godzinie ósmej, ubrani w cały dobytek z plecaka, wyszliśmy z ostatniego obozu kierując się na szczyt. Pogoda tego dnia była słaba - dokuczał silny wiatr, było zimno, chmury przysłaniały widoki, a przelotne opady śniegu nie poprawiały nastroju.
Namiot na depozyt w miejscu gdzie kiedyś rozbijano obóz trzeci.
Już po kilku minutach dość łagodnego podejścia rozpoczęliśmy mozolne wspinanie po prawe pionowej, niebieskiej tafli twardego lodu - pozostałościach po seraku, który tędy "zjechał" pięć lat wcześniej.
Lodowa ściana pod szczytem
Do szczytu musieliśmy pokonać jeszcze kilka szczelin oraz ominąć ciało Rosjanina wiszące na linach godzinę drogi od wierzchołka. Około godziny trzynastej, przekraczając ostatnią szczelinę, stanąłem na szczycie wielkości boiska do koszykówki.
Ostatnia szczelina kilka metrów od wierzchołka
Chwilę po mnie wszedł Tomek. Pomimo mało widokowej pogody - cała okolica pod nami tonęła w chmurach, widać było tylko Everest, fragment Lhotse i sąsiadujące w najbliższej okolicy sześcio- i siedmiotysięczniki, czułem wewnętrzną radość i satysfakcję. Kilka zdjęć, kontakt radiowy z Liderem i zjazd po linach na dół.
Na szczycie z Mingmą oraz Tomkiem
Było już ciemno, gdy topiliśmy śnieg na herbatę w namiocie obozu drugiego, rozmawiając o górze, na której szczycie staliśmy kilka godzin wcześnie. Drugim tematem rozmów był plan świętowania sukcesu piwem w najbliższej lodży, do której mieliśmy dojść następnego dnia. Góra miała jednak inny plan wobec nas.
Poranek w dwójce.
Dzień zejścia z dwójki do bazy powitał nas piękną, bezwietrzną pogodą. Nie przyszło nam jednak do głowy powtórzenie wejścia na szczyt. Myślami byliśmy już na dole z resztą ekipy. Dlatego szkoda było czasu na dłuższe gotowanie i po jednym kubku napoju ruszyliśmy w dół. Droga do jedynki dłużyła się niemiłosiernie. Brak wody w organizmie potęgował to uczucie. Na szczęście było ciepło i zabijaliśmy pragnienie podjadając śnieg. Wczesnym popołudniem znaleźliśmy się w bazie wysuniętej, gdzie pożegnaliśmy skorupy zakładając nareszcie lekkie buty trekkingowe, i rozdzielając się ruszyliśmy na dół. Ja szedłem pierwszy. Ścieżka w kierunku bazy miejscami ginęła wśród kamieni. Do tego pojawiła się gęsta, jak mleko mgła. Byłem przekonany, że idę w dobrym kierunku, ale zamiast namiotów w bazie, moim oczom ukazała się rzeka. Co więcej, idąc do góry, nigdzie jej nie widzieliśmy. Była godzina szesnasta, nadchodził zmrok a mnie czekało podejście i wypatrywanie miejsca, w którym zgubiłem ścieżkę. Zrobiło się ciemno, a ja nadal krążyłem po okolicznych morenach. Najgorsze było pragnienie, i złość - plan na ten dzień był inny. Od kilku godzin powinniśmy ucztować przy piwie nasz sukces. Pewnie Tomek z Mingmą już to robią. Kolejne wzgórze miało być ostatnim, z którego będę wypatrywał świateł bazy. Był też plan awaryjny - miałem w plecaku śpiwór, noc na tej wysokości nie zapowiadała się zimna, tylko trzeba będzie odnaleźć rzekę by mieć wodę.
Światła namiotów wyłoniły się znad grani, na którą wchodziłem. Pół godziny później byłem w bazie. Radość minęła szybko, gdy spotkałem na dole tylko Migmę. Tomka nie było. Z Liderem doszliśmy do wniosku, że na górskiej ścieżce, Tomkowi, zdobywcy Gasherbrum II, nie mogło przydarzyć się nic złego i wkrótce do nas dołączy. Zrobiliśmy godzinny obchód okolicznych wzniesień, ale nie widzieliśmy żadnego światła czołówki. Zwątpienie pojawiło się w środku nocy, a powiększyło o świcie, gdy Tomka nadal nie było. Rano w kierunku góry wyszedł Mingma, ja czekałem w bazie a Rysiek z Adamem i Jackiem w Pangboche. Minuty się dłużyły.
Pokazał się na horyzoncie tuż przed dziesiątą. Uśmiechnięty i doskonałym nastroju.
Po odnalezieniu w bazie zaraz po kontakcie radiowym z Liderem
Podobnie jak ja - zgubił słabo widoczną ścieżkę i zszedł do koryta rzeki. Ponieważ było już ciemno zdecydował tam zanocować. Radość, a jednocześnie lekcja pokory. Poprzedniego dnia byliśmy dość mocno odwodnieni, tym bardziej powinniśmy schodzić razem i się nie rozdzielać. Everest Beer będzie dziś wieczorem w Pangboche z resztą ekipy - Ryśkiem, Adamem i Jackiem!
Autor relacji, Tomek, tragarz oraz Szerpa Mingma po zejściu do Pangboche
Prawie cztery tygodnie w górach dobiegło końca. Waga większości z uczestników zmniejszyła się o 8-10kg. Należało niedobór ten czym prędzej uzupełnić. Zakończyliśmy więc naszą wyprawę w miejscu gdzie ją uroczyście rozpoczynaliśmy - włoskiej restauracji z przepyszną pizza w Roadhouse Cafe w Katmandu.
Zobacz zdjęcia z wyprawy
Bartosz Gruszczyński
RELACJA IX (Zakonnik Bartek)
Ama Dablam"Blisko Boga i ludzi"
Wyprawa na Ama Dablam dobiegła końca i minęły już ponad dwa tygodnie od powrotu w domowe progi. Wciąż łapię się jednak na tym iż myślami nadal tkwię pośród himalajskich szczytów. Jakkolwiek - sukcesywnie, krok po kroku, mimo wszystko powracam do swojej codzienności. Bo przecież rzeczy takie jak pranie, czyszczenie i segregowanie sprzętu, czy też porządkowanie zdjęć wraz z pisaniem odpowiedzi na otrzymane maile, dawno już ukończone. Ale zostało coś jeszcze - ostatnie już wyzwanie wyprawy na Ama Dablam: ubranie w słowa przeżyć minionych tygodni. Tak więc skrawki wolnego czasu, jaki mi pozostaje pomiędzy codziennymi obowiązkami, spędzam przed monitorem komputera próbując mu właśnie sprostać. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że jest ono chyba dużo bardziej skomplikowane od samej wyprawy… Jakkolwiek by jednak nie było – nie zamierzam zbyt łatwo się poddać i mimo wszystko postaram się ukończyć to, co właśnie zacząłem. Choćby dlatego, aby w ten sposób ocalić od całkowitego zapomnienia tamte niesamowite chwile. Chwile, które były także i moim udziałem. Nigdy też nie wiadomo czy tych kilka zdań, wraz z dołączonymi do nich zdjęciami, nie pomoże czasem komuś niezdecydowanemu w dojrzeniu do podjęcia decyzji wyruszenia na jedyną w swoim rodzaju przygodą. Któż to wie… Zacznę jednak od początku.
Należę do grupy osób, które odkąd tylko pamiętają, pozostawały pod przemożnym wpływem piękna i potęgi gór. I doprawdy nie umiem powiedzieć jak to w ogóle możliwe. Wszak wychowywałem się z dala od nich, pośród zielonych równin północnej Polski. Odpowiedzi próbuję więc upatrywać choćby w starym atlasie, stojącym niemo pośród kilkunastu może innych książek z domowej biblioteczki. To w nim widniało kilka wyblakłych fotografii przedstawiających ujęcia różnych gór świata - w tym także tych najwyższych. Wpatrywałem się więc w nie często, bo było w nich coś fascynującego, coś co skutecznie absorbowało uwagę i zmuszało wręcz do dalszych poszukiwań coraz to nowych informacji dotyczących gór. A wówczas było to znacznie trudniejsze aniżeli obecnie – era internetu miała bowiem nadejść dopiero kilkanaście lat później. Jakkolwiek - w miarę upływu czasu udawało mi się zdobywać coraz to nowe wiadomości, dzięki którym dowiadywałem się o nich coraz więcej i więcej. I oczywiście coraz bardziej chciałem je wreszcie zobaczyć. Choć na to przyszło mi czekać długi jeszcze okres czasu. Nie wiem jak to się stało, ale pośród coraz to nowych szczytów, które stopniowo poznawałem, smukłą sylwetkę Ama Dablam odkryłem stosunkowo późno. Zakochałem się w niej jednak natychmiast, choć wówczas nie śmiałem nawet przez moment pomyśleć, aby kiedyś starać się o jej zdobycie. Po prostu była. Tymczasem czas wciąż przemijał a wraz z nim przybywało coraz to nowych lat, doświadczenia ale także i wiary. Wiary, która dojrzewała i wkrótce zaowocować miała wpierw nieśmiałym, a później już bardzo zdecydowanym pragnieniem wyjazdu na Ama Dablam. Tym razem była to już era powszechnego internetu, stąd szukając takiej właśnie możliwości, niemalże natychmiast trafiłem na stronę „Patagonii”. I tu miłe zaskoczenie – ekspedycja faktycznie jest możliwa i w dodatku prowadzona przez samego Ryszarda Pawłowskiego! Człowieka, o którym sporo już przecież czytałem, którego sukcesy podziwiałem i który dla wielu był wciąż żywą legendą polskiego himalaizmu. Dosyć szybko podjąłem decyzję, toteż wkrótce skontaktowałem się z samym Liderem. Pamiętam swego rodzaju przestrach ale i podekscytowanie przed tamtą rozmową. Po kilku wymienionych zdaniach okazało, że Rysiek jest naprawdę skromnym i miłym człowiekiem, który bez problemu pomoże w zrealizowaniu mojego marzenia. Marzenia, które zaczynało się coraz bardziej i bardziej materializować. Niestety – na skutek splotu najprzeróżniejszych okoliczności wyjazd ów nie doszedł wówczas do skutku. Marzenie wciąż jednak pozostało i czekało sposobnej chwili jego realizacji. Powiadają niektórzy, że cierpliwość jest kluczem do radości – wkrótce osobiście miałem doświadczyć tej prostej prawdy.
Niewiele przed ponad rokiem pojawiła się kolejna szansa wyjazdu na wyprawę, której celem był Island Peak wraz z Ama Dablam. Tym razem postanowiłem jej nie zmarnować. Podjąłem więc całkiem zdecydowane działania – zacząłem od uregulowania kwestii finansowych. W ten właśnie prosty sposób zabezpieczyłem wszelkie ewentualne pomysły jakiegokolwiek odkładnia spraw na tzw. później. Następnie zabrałem się za uzupełnienie brakującego sprzętu oraz za rzecz fundamentalną – poprawę nadszarpniętej ostatnimi laty kondycji. Tak mijały kolejne tygodnie i miesiące. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień wylotu na wyprawę – 27 października 2012 r. Oczywiście wyruszałem na nią pełen radości, choć nie ukrywam, że także i obaw. Bo przecież leciałem w końcu nie gdzie indziej jak w Himalaje, w dodatku bez znajomości nikogo z pozostałych uczestników wyjazdu (na szczęście ekipa, jak się wkrótce okazało, była tworzona przez grupę niesamowitych ludzi. Pochodziliśmy z najprzeróżniejszych środowisk, przez co nasz team był na wyraz – powiedzmy - „kolorowy”). Bałem się jednak przede wszystkim o to, czy zwyczajnie dam radę. Wszak cel jaki sobie postawiłem należał to tych raczej ambitnych. Przynajmniej dla mnie.
Rozpoczęła się więc całkiem długa i w konsekwencji męcząca podróż. 28 października, w okolicach południa, wylądowałem wreszcie w Kathmandu. Nie ukrywam – w tamtej chwili czułem pewne wzruszenie. Ale to z kolei szybko przeminęło aby móc ustąpić miejsca ogromnemu zdziwieniu wywołanemu przez wszechobecny chaos. Ten zdawał się powiększać wraz z każdym kolejnym krokiem stawianym na nepalskiej ziemi. Aby móc wjechać do Nepalu, potrzebna jest wiza, którą można zwyczajnie wykupić na lotnisku, choć wiąże się to z wieloma formalnościami. Nie jest to zbyt skomplikowane ale z pewnością czasochłonne. W końcu jednak, po pokonaniu wszystkich wspomnianych formalności wizowych, a wraz z nimi całych zastępów kolejnych celników, mogłem nareszcie opuścić budynek obskurnego lotniska i rzeczywiście znaleźć się w stolicy samego Nepalu. Tam bez problemu odnalazł mnie wysłannik Ryśka, który następnie w budzący sporo emocji sposób, dostarczył mnie do jednego z hoteli jakie mieszczą się w samym centrum miasta. Przy okazji - jeśli chodzi o Kathmandu to sposób poruszania się po tym jakże innym mieście, wymagałby zupełnie osobnej relacji, toteż tę część zwyczajnie pominę. Dodam tylko, że jest to miasto totalnie inne od tych, do tej pory odwiedzonych (a myślę, że było ich naprawdę niemało). Po dotarciu na miejsce mogłem po raz pierwszy osobiście uścisnąć dłoń samego Ryszarda Pawłowskiego, Lidera naszej wyprawy. Wraz z nim poznałem także Sławka i Mario – uczestników, którzy jako pierwsi dotarli do Kathmandu i których celem była również Ama Dablam. Jako że pora temu sprzyjała, wkrótce później wybraliśmy się na pyszny obiad do jednej z tych skąpanych słońcem kafejek, mieszczących się w tamtejszej dzielnicy. Co ciekawe – listopad w Nepalu jest dużo przyjemniejszy od, europejskiego, a z pewnością już tego polskiego. Ranki oraz wieczory – owszem – są chłodne. Ale jeśli chodzi o temperaturę w ciągu dnia, to ta przekracza nierzadko nawet i 20 stopni, dzięki czemu jest naprawdę ciepło. Ale nie tylko pogoda i jedzenie były wyborowe. Wieczorem dotarli bowiem kolejni uczestnicy – i to właśnie ów komplet, który okazał się drużyną „pierwszej klasy”, był najistotniejszy. Pierwszy wieczór, będący zarazem swego rodzaju zapoznawczo-integracyjnym, rokował na naprawdę niezły czas. Takim zresztą był w rzeczywistości. Nie siedzieliśmy zbyt długo, gdyż zmęczenie podróżą dawało o sobie znać. Zresztą cały następny poświęcony był na odpoczynek, wspólne zwiedzanie miasta i lepsze poznawanie siebie nawzajem. Dopiero bowiem nazajutrz mieliśmy wylatywać do słynnej Lukli. Słynnej oczywiście nie z czego innego jak ze swojego specyficznego lotniska.
Jak łatwo można się już domyślić, sam lot do Lukli wiąże się naprawdę z wieloma emocjami. Pierwsza dotyczy rzeczy fundamentalnej – mianowicie czy się w ogóle wyleci. Nie tylko bowiem specyfika tego małego lotniska, ale chyba przede wszystkim samego kraju jako takiego, w jego sferze zarówno geograficznej jak i tej politycznej powoduje, że loty bardzo często są najzwyczajniej w świecie odwoływane. Taki obrót spraw może z kolei całkiem poważnie pokrzyżować plany niejednej wyprawy - zwłaszcza, że przerwy pomiędzy ich wznowieniem potrafią być naprawdę długie i trwać niekiedy nawet i do tygodnia. Na szczęście dla nas w tamtą stronę nie mieliśmy tego problemu. Co więcej – wszystko szło zadziwiająco sprawnie. Tak więc po stosunkowo krótkim oczekiwaniu mogliśmy zapakować się do małej maszyny i wystartować w trwający ok. 35 min. lot. Pogoda była wymarzona, toteż mogliśmy po raz pierwszy - już z naprawdę bliska, podziwiać ośnieżone szczyty potężnych Himalajów. Największe jednak emocje towarzyszyły samemu lądowaniu. Wszak tamtejszy pas startowy to przecież wąski pasek asfaltu, który wręcz wcina się w strome zbocze góry. Piloci zazwyczaj trafiają – choć czasem nie… Naszemu się udało, ale przyznam, że było to najbardziej twarde lądowanie jakie kiedykolwiek przeżyłem. I znowu: samo lotnisko oraz wszystko to co się na nim dzieje, nie mieści się w jakichkolwiek kategoriach zwanych „europejskimi”. Byliśmy więc pod sporym wrażeniem tego krzyku tłoczących się na siebie ludzi, góry bagaży (pośród których były pewno i nasze), brudu, smrodu z rozwalających się toalet i ogólnie całej reszty. Na szczęście Lukla i jej lotnisko były tylko epizodem całej wyprawy – ważnym, ale epizodem.
Niedługo potem, po opuszczeniu czegoś, co nosiło szumną nazwę tzw. hali przylotów, mogliśmy wędrować już legendarnym szlakiem prowadzącym do równie słynnej stolicy Szerpów – Namche Bazar. Szlak ów, to w rzeczywistości wijąca się ścieżka, która to wznosi się, to opada - by znów chwilę potem dać moment wytchnienia i podążać łagodnie wzdłuż spienionych górskich rzek. Ale zaraz dalej kolejny raz wznieść się, przekraczać owe rzeki rozwieszonymi wysoko nad ich taflą mostami i piąć się coraz wyżej i wyżej. I coraz bardziej stromo. Z każdym pokonanym odcinkiem czuć nie tylko rosnącą wysokość, ale przede wszystkim realną obecność siebie pośród tych najpotężniejszych gór świata. Doliny stawały się więc coraz głębsze, szczyty coraz wyższe a oddech coraz krótszy. Wokoło panowało niezmącone niczym piękno natury, które w istocie trudno jest wyrazić jakimikolwiek słowami. I tak krok po kroku, powoli ale wytrwale, wędrowaliśmy do miejsca naszego pierwszego noclegu w Phakding, a następnego już dnia do Namche Bazar, do którego dotarliśmy zresztą pod wieczór. Jest to niewielka osada, położona na zboczach wzgórza, która swoim rozmieszczeniem do złudzenia przypomina kształt antycznego amfiteatru. Mimo wysokości na której się znajduje (3440 m. n.p.m.), oraz tak naprawdę totalnego wręcz odizolowania, w tej małej wiosce można znaleźć niemalże wszystko, czego tylko sobie dusza zażyczy (łącznie z włoską kawą Lavazza czy irlandzkim piwem Guinnes). Warto jednak wiedzieć, że jest to ostatnie miejsce na trasie do Base Camp, w którym można skorzystać ze zdobyczy tego rodzaju jak choćby bankomat czy internet. To co najważniejsze, to przede wszystkim fakt iż można się tam zaopatrzyć we wszelkiego rodzaju sprzęt, jeśli takowego oczywiście brakuje, po cenach często niższych niż w kraju. Tak więc była kolejna niespodzianka.
Nasz przystanek w Namche zakładał dwie noce. W celu zdobycia lepszej aklimatyzacji dzień następny był wyjściem do położonej nieco wyżej wioski Khumjung. W drodze do tej małej, zdawało się zapomnianej osady, musieliśmy pokonać niewielką przełęcz, będącą zarazem punktem widokowym. Jej osiągnięcie było zarazem chwilą, w której po raz pierwszy ujrzeliśmy prawdziwą potęgę i piękno Himalajów. Przed nami, nieco po lewej stronie, znajdowała się niewyobrażalnych rozmiarów, potężna południowa ściana Lothse. Tuż zza niej, nieśmiało wręcz wyglądał szczyt samego Everestu, natomiast zaraz naprzeciw nas, na pierwszym planie, hipnotycznie wręcz przykuwający wzrok cel naszej wyprawy – Ama Dablam. Właściwie to wszyscy bez wyjątku stanęliśmy tam niczym zaczarowani. Byliśmy w pewien sposób porażeni tym pięknem jak i ogromem roztaczających się przed nami gór. Pamiętam głównie dźwięk spustu migawek i najprzeróżniejsze wyrazy zachwytu. Naprawdę najprzeróżniejsze. W każdym razie widok, jaki rozciągał się z tamtego miejsca w istocie robił piorunujące wrażenie. Trudno opisać wszystko to, co wzbiera w człowieku w takiej jak tamta chwili. Gdy góry i miejsca znane do tej pory tylko z filmów i fotografii, nagle stają przed oczyma w całej swej okazałości i realności. Gdy tak długo wyczekiwane cele zdają się być już na wyciągniecie przysłowiowej ręki….
Po pierwszym "napatrzeniu się" na całą tę scenerię, zeszliśmy do położonego opodal Khumjung (to właśnie w tej wiosce znajduje m.in. się szkoła założona przez fundację sir Edmunda Hilarego). Tam mogliśmy nieco odpocząć by wkrótce potem rozpocząć powrót do naszej lodży w Namche. Himalaje, takie jakie roztaczały się wówczas wszędzie dookoła nas, zaskakiwały nie tylko ogromem, ale chyba też - a może przede wszystkim - pięknem. Te zapierające dech w piersiach widoki, upajające zapachy tysiąca kolorowych roślin, drzew i krzewów, śpiew ptactwa, to wszystko sprawiało, że dla mnie stały się one najpiękniejszymi górami jakie kiedykolwiek do tej pory widziałem. Po takim kolejnym dniu pełnym wrażeń nadszedł więc następny wieczór, gdzie siedząc w coraz bardziej wesołym gronie, pijąc herbatę i smakując lokalną kuchnię, mogliśmy autentycznie cieszyć się tym wyjazdem. Myślę, że podczas trwania naszej wyprawy, tego typu chwile były naprawdę bezcenne. Zwłaszcza gdy ich oceny dokonuje się z perspektywy kolejnych czekających nas dni, podczas których mieliśmy do pokonania wciąż całkiem spore odległości. Takie jak choćby podejście dnia następnego - do Pangboche, kolejnej wioski leżącej na trasie naszego trekkingu. Pangboche znane jest przede wszystkim z tego, że znajduje się w nim jeden z najstarszych klasztorów buddyjskich w rejonie Everestu. W tym niewielkim klasztorze, pełnym sakralnych malowideł, masek najprzeróżniejszych bóstw (wyglądających nieco demonicznie), i przeróżnych posągów buddy znajduje się coś jeszcze. Otóż miejscowi mnisi, w małej drewnianej skrzynce, przechowują skalp legendarnego Yeti. Kompetentnym badaczom pozostawiam rozstrzygnięcie kwestii czyj jest on naprawdę, jakkolwiek wielu turystów uparcie wierzy, że należał on faktycznie do legendarnego człowieka gór. Nie omieszkaliśmy zapytać Lidera, od wielu lat przecież sukcesywnie jeżdżącego w Himalaje (i nie tylko), czy spotkał kiedyś śnieżnego stwora. Niestety - ale także i on nigdy go nie widział. Cóż – może po prostu nie miał szczęścia… Jakkolwiek. Droga do Pangboche była nie tylko długa i piękna, ale chyba przede wszystkim męcząca. Niedługo bowiem za Namche Bazar rozpoczęło się ponad dwustu metrowe, strome zejście w dół głębokiej doliny. Po przekroczeniu spienionej rzeki płynącej jej dnem, czekało nas z kolei naprawdę mozolne podchodzenie, tym razem sześciuset metrowym zboczem, którego niestety ale ni jak nie można było ominąć. Mieliśmy jednak całkiem sporo czasu. Toteż krok za krokiem, wypacając z organizmu resztki wszelkich płynów, zdobywaliśmy kolejne metry, wysokość a wraz z nią potrzebną nam aklimatyzację. W końcu dotarliśmy na szczyt owego wzgórza, na którym mieści się klasztor w Tengboche, centrum życia mnichów tej części Himalajów. Z Tengboche pozostały już tylko dwie godziny dużo przyjemniejszego podejścia wiodącego do Pangboche. Późnym popołudniem, generalnie po dość długim i ogólnie męczącym dniu, wreszcie tam dotarliśmy. Warto dodać, że ta mała wioska oferuje chyba jeden z najbardziej spektakularnych widoków na potężną południową ścianę Lothse, zza której wciąż nieśmiało wyłaniał Everest. Ale nie tylko. Wystarczyło spojrzeć nieco w prawo by ujrzeć szalenie już bliską Ama Dablam, która z tamtej perspektywy zdawała się być jeszcze groźniejszą i absolutnie nie do zdobycia. A gdy nastał właściwy już wieczór, podziwialiśmy w promieniach zachodzącego słońca te same góry, których ściany tym razem jednak zdawały się płonąć czerwoną barwą ognia. Piękno robiące naprawdę niesamowite wrażenie.
Do Pangboche mieliśmy wracać jeszcze nieraz. Tymczasem następnego dnia trzeba było wędrować do kolejnej miejscowości o nazwie Dingboche, i dalej aż do Chukhung, które jest ostatnią osadą w drodze do bazy pod Island Peak. W tej małej wiosce, składającej się zaledwie z kilku domów, spędziliśmy całe dwa dni. W tym czasie udało się nam wejść na nasz pierwszy himalajski szczyt – Chukhung Ri (5550 m.n.p.m). Szczyt, który sam w sobie nie przedstawia tak naprawdę żadnych trudności - poza wysokością oczywiście. Nie wyróżnia się też specjalnym urokiem. Ot niepozorny pagór, jeden z wielu w tamtejszej okolicy. Niemniej zdobycie go dostarczyło nam ogromnej satysfakcji i niezapomnianych widoków. Oczywiście nie tylko o widoki chodziło – dzięki temu wyjściu nasza aklimatyzacja stawała się znów dużo lepsza i szanse na bezproblemowe osiągnięcie pozostałych wierzchołków zdecydowanie rosły. Chukhung było zarazem ostatnim miejscem, w którym mogliśmy spać w lodży. W bazie, do której wg planu mieliśmy dotrzeć wczesnym popołudniem następnego dnia, spało się już w namiotach. Jeśli chodzi o same lodże – na trasach trekkingowych w rejonie Everestu jest ich naprawdę sporo. Nocleg w takiej lodży nie kosztuje wiele – właściwie są to przysłowiowe grosze (2,3 dolary). I mimo iż warunki jakie panują, w tych zdawałoby się naprędce poustawianych kamiennych chatach, są raczej skromne, to jest w nich czysto oraz zacisznie. Zazwyczaj można w nich także doświadczyć dość dobrej kuchni, choć nie we wszystkich. O ile cena samego noclegu wydaję się być wręcz symboliczną, o tyle ceny pozostałych produktów i usług tam serwowanych niestety do najniższych nie należą i znacznie przewyższają tę pierwszą. Sumując wszystkie wydatki razem wzięte, ze zdziwieniem stwierdzamy, że pobyt w takiej prostej lodży potrafi wygenerować naprawdę spore niekiedy koszty. Cóż, prawa wolnego rynku zawitały także i w tak dzikie wydawałoby się rejony świata. Tak więc tamtym wieczorem, zmęczeni wycieczką na Chukhung Ri, zasypialiśmy już po raz ostatni w drodze do bazy, na czymś co zewnętrznie przynajmniej przypominało nam poczciwe łóżka.
Kolejnego dnia ruszyliśmy już bowiem na ścieżkę wiodącą do Island Peak Base Camp. Od teraz szlak wiódł po pustynnych niemalże terenach. Krajobraz przybrał księżycowy wręcz wyraz - wokoło brak było jakichkolwiek śladów ludzkiej obecności, a po lodowcowych morenach hulał wiatr, wzbijając co rusz tumany szarego, wdzierającego się w każdy zakamarek, pyłu. Krajobraz po naszej lewej stronie zamykał wyrastający w kierunku błękitnego nieba, skalny mur południowej ściany Lothse. Na jej nieosiągalnych graniach wprost wyła wichura, która sądząc po pióropuszach białego śniegu jakie wzniecała, musiała mieć zatrważającą siłę. Mimo wycia wiatru, wdzierających się wszędzie ziarenek pyłu i słusznej już przecież wysokości, szło się naprawdę dobrze. Toteż już wczesnym popołudniem mogliśmy cieszyć się osiągnięciem bazy. Niewielka, złożona z kilkunastu namiotów rozstawionych na morenie bocznej u podnóża Island Peaku, sprawiała wrażenie prawdziwie opuszczonej. Owo wrażenie potęgowane było przez ów wspomniany wcześniej kurz, pokrywający dokładnie wszystko wokoło. No i hulający oczywiście wiatr. Tam też po raz pierwszy chyba doświadczyliśmy naprawdę chłodnych nocy i poranków. Czasem bowiem temp. panująca w namiocie spadała nawet i do – 12 stopni. W sumie to trudno się temu dziwić, w końcu byliśmy na wysokości przekraczającej 5100 m. n.p.m. Swoistą rekompensatą tych wszystkich, tak naprawdę niewielkich niedogodności, była za to prawdziwie pyszna kuchnia serwowana przez naszego obozowego kucharza. Tak sobie myślę, że dzięki niej z pewnością mieliśmy tę tak bardzo potrzebną energię - zarówno do funkcjonowania w niskich temperaturach jak i do zdobywania kolejnych metrów wiodących do szczytu. Następnego dnia, wyjście jakie zorganizował na Rysiek, to podprowadzające do granicy lodowca, uświadomiło nam iż lekko nie będzie. Wysokość oraz piarżyste zbocza Island Peak wymagały naprawdę całkiem dobrej kondycji. Po tamtym wyjściu aklimatyzacyjnym nastąpił dzień przerwy, w którym mogliśmy poświęcić ów wolny czas na przypomnienie sobie podstawowych prawideł poruszania się po linach poręczowych, z ćwiczeniami w terenie włącznie. Pod czujnym okiem Lidera, często skutecznie nas mobilizującego, zdaliśmy ów test prawie nienagannie. W ten sposób droga na szczyt stała właściwie otworem. Nadszedł wieczór poprzedzający noc, w podczas której wychodziliśmy do ataku szczytowego. Tamtej zimnej i rozgwieżdżonej nocy mało kto był w stanie zmrużyć oczy. Nie spałem także i ja czekając z niecierpliwością godziny pobudki – godziny 1.00 AM. Wreszcie wybiła, mogłem się ubierać i przygotowywać do wyjścia. Po szybkim posiłku w obozowej mesie, ruszyliśmy zwartym zespołem w kierunku stromych, sypkich zboczy popularnego Island Peak. Pierwszą część znanej już trasy pokonaliśmy dość sprawnie i do lodowca doszliśmy w jakieś 4 godziny, co było czasem mieszczącym się w ogólnie przyjętych normach. Stamtąd rozpoczynała się druga część drogi. Ta wiodąca pomiędzy przepastnymi szczelinami i podprowadzająca już bezpośrednio pod spiętrzającą się na wysokość ok. 200 metrów ścianę. Jak łatwo się domyślić, aby dojść do szczytu ścianę tę należało pokonać, co - mówiąc szczerze - łatwym ani przyjemnym wcale nie było. Łatwym – gdyż była stroma i na tej wysokości poruszanie się nawet przy pomocy poręczówek było wystarczającym wyzwaniem. Przyjemnym – gdyż momentami staliśmy w swoistych korkach osób czekających wyjścia na grań wiodącą do szczytu. Nie były to tłumy, gdyż liczba wszystkich nie przekraczała prawdopodobnie nawet 30-tki. Ale mimo to wisząc wpiętym w linę i widząc na sobą 5-6 osób wpiętych do tej samej, rozciągającej się już jak guma poręczówki, wprowadza – nazwijmy to – lekki dyskomfort. Dodam, że jak jeden mąż, wszyscy bez wyjątku, byliśmy zaskoczeni takim właśnie obrotem sprawy – wszak wg opisów miał to być łatwy szczyt trekkingowy! Tymczasem, zwłaszcza ów ostatni odcinek, fizycznie i emocjonalnie nieco nas zmasakrował. Niezależnie jednak od wszystkiego, po blisko 7 godz. jakie minęły od opuszczenia bazy, 9 listopada 2012r., pod przewodnictwem Lidera, prawie wszyscy stanęliśmy na szczycie Island Peak. I znów się powtórzę - trudno za pomocą słów oddać wszystkie te uczucia jakie towarzyszyły tamtej chwili. Pamiętam, że stawiając ostatni krok wyprowadzający mnie już bezpośrednia na szczyt, rozpłakałem się niczym małe dziecko. Z pewnością to radość płynąca ze zdobycia tej góry była główną przyczyną sprawczą. Bo został przecież osiągnięty jeden z celów całej wyprawy. Ale myślę też, że rozpłakałem się także w wyniku zmęczenia - wszystkie emocje jakie pojawiły się w ciągu ostatnich godzin, wylały się więc tak po prostu w postaci zwyczajnych łez. W sumie nie jest to najważniejsze. Wszak szczyt został zdobyty, a dzięki umiejętnemu pokierowaniu grupą przez Lidera, mogliśmy cieszyć się z jego zdobycia wszyscy razem. Razem mogliśmy świętować tych kilkadziesiąt minut tam spędzonych, podziwiać widoki, robić pamiątkowe fotografie i rozkoszować się smakiem gorącej herbaty. W końcu razem też mieliśmy rozpocząć długie i męczące zejście do bazy, którą już rankiem dnia następnego mieliśmy opuścić i wrócić do dobrze znanej już lodży.
W ten sposób po raz kolejny znaleźliśmy się w Pangboche. Wieczorem po przybyciu na miejsce, przyszedł wreszcie czas na wspólne świętowanie zdobycia pierwszego, a dla większości uczestników, głównego celu wyprawy. Dzięki Liderowi pojawił się miły, rodzimy akcent, który szybko wprowadził nas w swoisty, wręcz błogi stan. Okazało się, że na tej wysokości, przy takim zmęczeniu, nie potrzeba wcale wielkich ilości jakiegokolwiek trunku, aby móc wyglądać na osobę w stanie wskazującym. W każdym razie to był długi i naprawdę miły wieczór, pełen zabawnych rozmów i śmiesznych sytuacji. Następnego ranka – co ważne bez efektów ubocznych – wraz z Liderem, Sławkiem, Mario i Leszkiem, żegnaliśmy grupę wracającą już do Kathmandu. Przyznam szczerze, że był to jeden z trudniejszych dla mnie momentów podczas całego tego wyjazdu. Oczywiście, że się cieszyłem iż w Himalajach mogę zostać dłużej aniżeli koledzy, że rozpoczyna się kolejna część przygody - w końcu że wkrótce ruszę aby zdobyć moją wymarzoną, piękną górę. Górę dla której przecież tak naprawdę w ogóle się tam znalazłem. Ale mimo wszystko rodziła się we mnie pewna forma zazdrości. Bo przecież dla nich wyprawa dobiegła końca. Wracali do swoich domów. Do miejsc, w których wraz ze swoimi bliskimi będą mogli cieszyć się ponownym spotkaniem i dzielić się ostatnimi wrażeniami. Gdzie wreszcie zjedzą pyszny obiad i nacieszą się tak prostym luksusem jak choćby prysznic z gorącą wodą. Cóż – wiem, że to głupie, ale wówczas takie właśnie myśli wypełniały moją głowę. Patrzyłem więc jak odchodzą. Wkrótce tych pięć osób, z którymi przeżyłem ostanie tygodnie, zniknęła za pierwszym zakrętem krętej ścieżki biegnącej przez Pangboche. Zrobiło się jakby ciszej – zostaliśmy teraz już tylko we czterech plus Lider. Pamiętam, że była to bardzo spokojna, aby nie powiedzieć leniwa, niedziela...
Nadszedł poniedziałek i czas było wyruszyć dalej. Zaczęliśmy podejście do Ama Dablam Base Camp. Ku naszemu zdziwieniu niebo zaciągnęło się ołowianą warstwą chmur, z których wkrótce poprószyło śniegiem. I był to właściwie jeden jedyny dzień podczas całej długiej wyprawy, w którym zabrakło słońca i błękitnego nieba. Mimo to podejście do bazy było całkiem przyjemne. Ścieżka wiła się pośród himalajskich, kolorowych łąk, zawieszonych wręcz nad głęboką doliną, biorącą swój początek wprost spod stromych ścian „naszej góry”. Zresztą nie tylko podejście ale i sama baza również okazała się bardzo być bardzo przyjazną. Zwłaszcza, że tego roku Lider zadecydował iż będziemy nocować nie w namiotach, a w powstałej przed kilku laty lodży. I znowu ten sam scenariusz – dotarcie na miejsce, wspólny wieczór spędzony w kręgu. A pośrodku tego kręgu promieniujący przyjemnym ciepłem piec. Rozmowy, smak gorącej herbaty, powrót do zimnego pokoju, otulenie się ciepłym śpiworem, sen i poranek. A o poranku pobudka, śniadanie i zaraz po nim wyjście w górę. Tym razem jako cel postawiliśmy sobie dotarcie i przenocowanie w obozie pierwszym. Chcąc scharakteryzować tę część podejścia, należałby właściwie napisać, że ta część pozbawiona jest jakichkolwiek trudności technicznych. Jednakże konieczność pokonania blisko 1200 m przewyższenia i pokonania kilku dobrych kilometrów podejścia, sprawiło iż był to z pewnością jeden z najdłuższych i najbardziej męczących odcinków jaki pojawił się podczas całej wyprawy. Trudy tego kawałka odczuwali nawet i tacy twardziele jak choćby Mario, czasem nie tyle chodzący co wręcz biegający po górach. Niemniej, po blisko 8 godzinach wolnego dreptania krok za krokiem naprzód, osiągnęliśmy obóz pierwszy. Wspomnę tylko, że ostatni odcinek drogi do „jedynki” kluczył pomiędzy ogromnymi głazami, wśród których trzeba było uważnie szukać ledwo widocznego już wtedy szlaku. Po jakimś czasie, głazy te spiętrzały się w ścianę i już olbrzymimi skalnymi płytami wyprowadzały przy pomocy poręczówek na południowo-wschodnią grań Ama Dablam. Co prawda nie było to jeszcze słynne Orle gniazdo, ale mimo wszystko namioty rozmieszczone na niewielkich skalnych półkach, zawieszonych wysoko nad doliną, robiły całkiem spore wrażenie. Po tamtej nocy, którą mimo wysokości 5700 m. n.p.m., przespaliśmy raczej dobrze, nastąpił chłodny poranek i powrót do bazy. A potem znowu kolejny dzień i znów konieczność udania się z powrotem do jedynki, ale już tylko we trzech – Rysiek wraz ze Sławkiem mieli dotrzeć dzień później.
Myślę, że był to już czas, w którym czuć było owo narastające napięcie związane z dniem bliskiego ataku szczytowego. Zdaje się iż coraz mniej było rozmów, a na twarzach malowało się coś co przypominało skupienie pełne tych niemych pytań: Czy aby na pewno się uda? Czy starczy sił? Czy dopisze pogoda? W końcu: czy aby nic innego nie stanie na przeszkodzie w realizacji tego, dla nas wszystkich, tak długo wyczekiwanego celu. Zaczęło się więc znowu długie, choć tym razem już mniej męczące podejście do „jedynki”. A później całkiem spokojna noc, rześki poranek i decyzja podjęta przez Leszka z Mario, o spędzeniu dodatkowej nocy w obozie II. Wprawdzie zmiana ta wprowadziła nieco zamieszania, ale dzięki wolnym namiotom w obozie III, na szczęście nie pokrzyżowała jakoś specjalnie planów samego ataku szczytowego. Po wyjściu chłopaków do „dwójki” spędziłem ów dzień na samotnym wyczekiwaniu przyjścia Ryśka i Sławka. Było bezwietrznie i bardzo słonecznie. Wykorzystałem nadarzające się warunki i przy pomocy niezawodnych, wilgotnych chusteczek higienicznych, zafundowałem sobie namiastkę kąpieli. A później topiłem potrzebną nam wodę i uzupełniałem kolejne termosy. Wiedziałem, że herbata przyda się zwłaszcza gdy przyjdą Rysiek ze Sławkiem. Gdy wreszcie przyszli, byli faktycznie zmęczeni i spragnieni. Z tym, że Sławek wyglądał nie tylko na zmęczonego, ale również na chorego. Widać już było wyraźnie, że zmaga się z postępującym przeziębieniem. Następnego dnia okazać się miało iż niestety, ale dla Sławka (który tak naprawdę chodził z nas wszystkich najlepiej), wyprawa dobiegła końca. Wysoka gorączka i totalne osłabienie organizmu rozłożyły go definitywnie. Wkrótce rozpoczął powolne zejście do bazy. Mnie tymczasem czekała długa jeszcze droga jaka prowadziła z jedynki do obozu III. Już za kilka chwil miałem przekonać się, że droga ta była jedną z najtrudniejszych, jakie kiedykolwiek w życiu robiłem. Na szczęście była w całości zaporęczowana, co zdecydowanie ułatwiało wspinaczkę i poprawiało jej bezpieczeństwo. Ale mimo to wciąż śmiało można ją zwać „wymagającą”. Pokonywanie jej kolejnych metrów stanowiło niemałą przyjemność, a dzięki otaczającym zewsząd przepaściom i stromiznom adrenalina z każdym kolejnym jej odcinkiem wydzielała się coraz intensywniej. Było tam właściwie wszystko – począwszy od wspinania w czystym granicie, poprzez urozmaicone formacje mikstowe, wąskie niczym ostrze noża śnieżno-lodowe granie, śnieżne zbocza, po lodowe ścianki włącznie! Plusem był brak tłoku – właściwie to byliśmy jednym z nielicznych zespołów działających jeszcze na górze. Mogłem więc spokojnie, bez pośpiechu zmagać z „moją” Ama Dablam. Mogłem cieszyć się przestrzenią wokół mnie i ciszą, w której na nowo odkrywałem rzeczy ważne i najważniejsze. Mogłem prawdziwie wspinać się w Himalajach….
W końcu, po pokonaniu ostatniej śnieżnej ścianki, na nieco szerszej tym razem grani, wyłoniły się 4 drgające na wietrze namioty obozu III. Dotarłem – zmęczony jak nigdy wcześniej, ale przede wszystkim spragniony. Na szczęście koledzy czekali już mnie z gotową herbatą – co za radość! Właściwie w ciągu ostatniej godziny nie marzyłem o niczym innym jak tylko o zwyczajnym kubku gorącej herbaty. O ile w ścianie panowała cisza, o tyle w „trójce” wiał silny wiatr. Toteż po zdjęciu raków i zaspokojeniu pierwszego pragnienia, szybko wgramoliłem się do zacisznego wnętrza naszego namiotu. Wewnątrz panowało przyjemne ciepło. Dźwięk miło szumiącego kartusza niewątpliwie dodawał otuchy. Lider dzielnie pichcił coś na kolację i niezmordowanie uzupełniał kolejne termosy z herbatą. Powoli zapadał zmrok. Ale wiatr zamiast słabnąć, przybierał na sile. Można było odnieść wrażenie, że za chwilę odlecimy wraz z całym namiotem. Namiotem, choć niezbyty komfortowym, to wówczas będącym naszym skutecznych schronieniem. Niemniej wyjątkowo wyboista „podłoga” jaką czuło się bardzo wyraźnie, dalej - szalejąca wichura i wszechobecny chłód sprawiały, że tamta noc zdecydowanie do najprzyjemniejszych nie należała. Czułem się jednak wyjątkowo dobrze. Może dlatego, że bądź co bądź nocowałem z samym Liderem? Rysiek niewątpliwie wprowadzał swoisty spokój, dzięki czemu rodziła się pewność dająca siłę. Choć mimo to nie zaprzestałem cichego szeptania swoich Zdrowasiek, zwłaszcza teraz, kiedy cel był już tak blisko. Mimo niewygód tamta noc minęła zaskakująco szybko. Dzięki temu rankiem, 18 listopada 2012 r., ok. godz. 8.00, mogliśmy już zwarci i gotowi wyruszyć w kierunku szczytu. Ten ostatni odcinek to ponad 500 m. stromej, śnieżnej ściany, pozbawionej jednak innych - poza wysokością oczywiście – szczególnych trudności. Początek drogi prowadził wciąż w cieniu, czuć więc było przejmujący do szpiku kości chłód. Jak się miało okazać nieco później, chłód ów był sprawcą odmrożeń jakich nabawił się Leszek. Wciąż mam nadzieję niegroźnych. Po pokonaniu jednak tych pierwszych metrów, wychodziło się wreszcie na nasłonecznioną, choć wciąż wietrzną stronę ściany. Nie wiem skąd brałem siły, ale dzielnie podążałem w górę. Dziwiłem się sam sobie – po prostu szedłem. W końcu tuż przed samym szczytem wyprzedził mnie Rysiek, by za niedługą chwilę wyłonić się zza krawędzi i krzyknąć, że mam dawać ostro bo to już szczyt. Nie mogłem wprost uwierzyć! Spodziewałem się bowiem co najmniej jeszcze godzinnej wspinaczki, a tymczasem zostało mi może 5 – 10 min. podejścia.
Wkrótce, po prawie 4 godzinach od opuszczenia namiotów obozu III, jako drugi tego dnia, tuż za Liderem, stanąłem na szczycie Ama Dablam. Góry pięknej, wymarzonej, niesamowitej. Radość była tym większa, że stanąłem tam razem z Ryśkiem Pawłowskim! Człowiekiem, który tego dnia na szczycie był po raz 27. Działo się to wszystko w słonecznej, pozbawionej najmniejszej nawet chmurki, wręcz wymarzonej pogodzie. Cóż - jedyne co potrafiłem zrobić to klęknąć i milczeniem wyrazić Bogu wdzięczność za tamten moment, za całą wyprawę. Później dopiero miałem siłę aby wstać, uścisnąć Ryśka i podziękować także i jemu – głównemu przecież motorowi całego naszego sukcesu. Po kilkunastu minutach, zza krawędzi śnieżnej ściany wyłonili się kolejni uczestnicy – Mario i Leszek. Mogliśmy już więc w komplecie gratulować sobie sukcesu.
Autor na szczycie wraz z Ryszardem Pawłowskim
Tamtej niedzieli stałem więc na szczycie Ama Dablam, góry wznoszącej się na wysokość 6856 m. n.p.m. Wiedziałem, że nie śnię – przypominał mi o tym smagający twarz ostry i zimny wiatr oraz wysiłek towarzyszący najmniejszym nawet ruchom. Po pierwszych gratulacjach, wolnym krokiem podszedłem do najwyższego spiętrzenia, na którym powiewały modlitewne chorągiewki. Klęknąłem, i tuż obok nich ukryłem w białym śniegu mały krzyżyk franciszkański. Przez chwilę tak trwałem w cichej modlitwie, później stanąłem i rozłożywszy ręce w geście zwycięstwa miałem wrażenie iż całe Himalaje, ba – świat cały – leży daleko w dole, niemalże u stóp. Horyzont wyglądał niczym w filmie: Cho Oyu, Pumori, Everest, Lothse, Island Peak, Makalu i setki innych, nie znanych mi z nazwy szczytów… I mimo iż od chwili upłynął tak naprawdę moment, wciąż nie umiem przypomnieć sobie tego wszystkiego co wówczas czułem. Z pewnością była radość, także swego rodzaju duma ale na pewno też wzruszenie. Właściwie uczucia te wciąż wybrzmiewają, bo przecież każdego dnia wciąż uświadamiam sobie na nowo iż jedno z moich wielkich marzeń zostało przecież zrealizowane. Stojąc tam, na szczycie tej wysokiej góry, zdawałem sobie jednak sprawę, że sukces póki co jest połowiczny. Aby go dopełnić, należało jeszcze zejść w jednym kawałku. Przede mną był więc długi powrót do bazy. Dziś już wiem, że się udało, ale wówczas zadanie to nie wydawało się być wcale łatwym. Bądź co bądź jest to mimo wszystko góra wymagająca. Cali, choć z małymi przygodami, znaleźliśmy się już następnego dnia wieczorem po raz kolejny w Pangboche. W promieniach zachodzącego słońca mogliśmy raz jeszcze podziwiać Ama Dablam z jej lśniącym czerwono szczytem. Ale teraz mogliśmy podziwiać ją już jako górę zdobytą, „naszą” w pełnym niemalże tego słowa znaczeniu.
Dzień później, żegnani przez właścicieli lodży, zaczęliśmy zejście w kierunku Namche Bazar, w którym poza prysznicem, można było zjeść także kawał dawno już nie widzianego mięsa. Wyprawa powoli dobiegała końca. Pozostało jeszcze pokonanie ostatniego, chyba najdłuższego odcinaka wyprawy, wiodącego z Namche do Lukli. Stamtąd mieliśmy nadzieję na dość sprawny powrót do Kathmandu i dalej do swoich domów. Szedłem w milczeniu – chcąc w ten sposób raz jeszcze przemyśleć wszystko to, czego doświadczyłem ostatnimi dniami. Było to swego rodzaju dziękczynienie za ten niepowtarzalny czas. Raz jeszcze syciłem zmysły tym wszystkim co było wokoło – widokami, zapachami, kolorami – pięknem. W odróżnieniu od wszystkich wcześniejszych, ten dzień biegł wyjątkowo wolno. W końcu, już po zachodzie, dotarliśmy wreszcie do małej Lukli. Tam okazało się, że przed nami są jeszcze co najmniej dwa dni oczekiwania na lot powrotny. Nasz wcześniej wykupiony został bowiem odwołany, podobnie zresztą jak i większość innych. Było więc nieco nerwów związanych z czekaniem na decyzję dotyczącą powrotu. Czy załapiemy się na ten będący za dwa dni czy też niekoniecznie. Decyzję, która w ostateczności okazała się dla nas przychylną, choć nie obyło się bez odpowiedniego „załącznika” – odpowiadającego cenom nowych biletów. Jakkolwiek, po tych dwóch dniach spędzonych na pełnym napięcia wyczekiwaniu, udało się w końcu wystartować i po krótkim locie znaleźć się na powrót w Kathmandu. Himalaje oddalały się coraz bardziej i bardziej.
Czas w stolicy minął dość szybko. Można się było wreszcie umyć, najeść, odpocząć i… zatęsknić za ciszą oraz pięknem zostawionych za sobą gór. Wkrótce pożegnałem towarzyszy wspólnej przygody i opuściłem zatłoczoną stolicę Nepalu. Pisząc tę relację, raz jeszcze wróciłem w góry. W ogromne Himalaje, których najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczę. W każdym razie nieprędko. Z pewnością jednak nigdy ich nie zapomnę i często będę tam tęsknił. Jestem przekonany, że wróciłem z nich pełen sił. Bo wracać trzeba – wszak góry są tylko etapem podczas całej wędrówki. Miejscem, z którego prędzej czy później, trzeba zejść aby na powrót zamieszkać w dolinie. Wróciłem więc także i ja z nadzieją, że dzięki sile zaczerpniętej na szczytach, będę mógł żyć w swojej dolinie. Jak choćby w tym klasztorze do którego przynależę, pomiędzy swoimi braćmi. Ale po raz kolejny zobaczyłem, że są na świecie także i inne doliny, czasem leżące bardzo blisko, piękne i często wciąż jeszcze nie do końca odkryte. Że życie to wciąż jedna, wielka niespodzianka.
Podczas dnia spędzonego samotnie, tam w obozie pierwszym, byłem pewien iż podjąłem pewną ważną i definitywną decyzję. Mianowicie postanowiłem o zakończeniu swojej przygody z górami wysokimi. Nie przypuszczałem jednak, że tak szybko przyjdzie przekonać mi się o tym, jak bardzo się wówczas myliłem. Już dziś bowiem szukam kolejnego kierunku wyznaczonego przez najpiękniejsze szczyty ziemi. Z pewnością przygoda z górami nie zakończyła się jeszcze i zdobycie kolejnych pięknych szczytów leży w zasięgu moich możliwości. W tym miejscu chciałbym podziękować oczywiście Panu Bogu – za wszystko, zwłaszcza za szczęśliwy powrót. Ale także ludziom, dzięki którym zrealizowanie tego marzenia było w ogóle możliwe. No i oczywiście niezapomnianym towarzyszom wyjazdu – Włodkowi, Jurkowi, dwóm Pawłom, Wojtkowi, Leszkowi, Mario i Sławkowi. Dziękuję wam za ten niesamowity czas jaki razem spędziliśmy i za tę atmosferę podczas całej naszej wyprawy! Przede wszystkim jednak chciałbym podziękować Tobie Rysiek – za to, że pomogłeś w zrealizowaniu jednego z większych marzeń mojego życia. Za wyprawę, którą trudno było wymarzyć sobie lepiej! Dziękuję naprawdę za wszystko! Mam nadzieję, że nie prędko zrezygnujesz z organizowania dalszych wyjazdów. Jeśli tak będzie, jest wielce prawdopodobne, że kiedyś znów do Ciebie zadzwonię i po raz kolejny będę mógł ruszyć w kierunku kolejnych pięknych szczytów. Dzięki :)
Zakonnik Bartek
cofnij strona główna
|
|