|
Cho-Oyu (8201 m n.p.m.)
Góra znajduje się 28 kilometrów na północ od Mount Everestu. Cho Oyu jest potężnym masywem wchodzącym w skład grupy górskiej Khumbu Himal. Oprócz głównego szczytu, w grani północno-wschodniej schodzącej do przełęczy 7755 m n.p.m., znajduje się nieznaczne wzniesienie o wysokości 8010 metrów. Pozostałe granie, północna i południowo-zachodnia, schodzą odpowiednio do przełęczy osiągających 6517 m n.p.m. (Palang La) i 7173 m n.p.m. Zboczami masywu spływają potężne cztery lodowce. I tak od strony północnej Palung Glacier, od północno-wschodniej Gyachung Glacier, od południowego wschodu Ngozumba Glacier i wreszcie od północnego zachodu Lungsamba Glacier, z którego wznosi się najpopularniejsza wśród alpinistów ściana.
Etymologia nazwy Cho Oyu budzi spore kontrowersje. Heinrich Harrer stwierdził swego czasu, że właściwą nazwą szczytu jest "Cha-i-u", co oznacza "Bożą głowę". Innego zdania jest G. Dyhrenfurth, dla którego jest to skrót od słów "chomo" i "yu", co oznaczałoby Turkusową Boginię. Według Pierra Vitoza, doskonałego znawcy języka tybetańskiego nazwa góry oznacza "Podporę Religii". Mimo tych skrajnych pomysłów, funkcjonuje głównie tłumaczenie Dyhrenfurtha.
W 1921 roku, podczas wyprawy na Everest, członkowie ekspedycji obfotografowali górę i przeanalizowali możliwości wejścia. To wtedy po raz pierwszy dostrzeżono południowo-wschodnią ścianę ponad lodowcem Lungsamba. Jednak na poważny atak masyw czekał aż do roku 1952, kiedy to pod kierownictwem Erica Shiptona zjawili się pod Cho Oyu Anglicy. Niestety, droga od północnego zachodu okazała się nie do przejścia z powodu lodowej bariery na jaką napotkali alpiniści. Dwa lata później pokonali ją jednak Austriacy, uczestnicy prywatnej ekspedycji, którzy następnie zdobyli szczyt. Wyczynu tego dokonali 19 października Herbert Tichy, Sepp Jöchler i Szerpa Pasang Dawa Lama. W tym samym roku pobito na Cho Oyu rekord wysokości osiągnięty przez kobietę. Claude Kogan, biorąc udział w ekspedycji francuskiej, osiągnęła wówczas wysokość 7600 metrów.
Z Cho Oyu związane są również narciarskie wyczyny ski-alpinistów. W 1988 roku Lino Zani i Flavio Spazzadeschi poinformowali świat, że zjechali ze szczytu na tybetańską stronę. Później podobnego wyczynu dokonali i inni skialpiniści, a Bruno Gouvy nawet na snowboardzie.
12 lutego 1985 roku, po półtoramiesięcznych bojach, Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski weszli na Cho Oyu zimą. Był to ogromny wyczyn, ponieważ po raz pierwszy dokonano zimowego wejścia całkowicie nową drogą. Polsko-kanadyjska wyprawa pod kierownictwem Andrzeja "Lidera" Zawady wspinała się południowo-wschodnim filarem od strony lodowca Lungsamba. W trakcie trwania tej wyprawy na szczyt weszli jeszcze Andrzej Zygmunt Heinrich i Jerzy Kukuczka. Do dnia dzisiejszego na szczycie stanęło 21 Polaków, w tym Maciej Pawlikowski dwa razy. Na wierzchołku staneli:
Ryszard Pawłowski, Eugeniusz Chomczyk i Dariusz Załuski (4-5 października 2000 roku);
Artur Kaźmierczak, Wojciech Jankowski, Ryszard Pawłowski (maj 2005 roku).
|
|
Lista sprzętu do zabrania na wyprawę:
- śpiwór puchowy gruby (akcja powyżej bazy)
- śpiwór cienki (karawana baza)
- kurtka puchowa
- botki puchowe
- wór transportowy (80-100 L) - na karawanę
- plecak (60-80 L)
- Czekan lodowy
- buty plastikowe
- uprząż alpinistyczna
- przyrząd samozaciskowy (Jumar) - 1 szt.
- rękawice ciepłe (łapawice)
- rękawiczki polar albo wind stopper
- rękawiczki cienkie (od słońca)
- bluza z polara (lub wind stopper)
- spodnie z polara
- bluza przeciwwiatrowa
- spodnie przeciwwiatrowe
- termos
- butelka na napoje
- raki
- kijki narciarskie
- czapka ciepła
- czapka przeciwsłoneczna
- okulary przeciwsłoneczne (lodowcowe)
- ochraniacze przeciwśniegowe
- bielizna przeciwpotliwa (koszulki-2 szt., kalesony 2-szt.)
- koszulki bawełniane - 2 szt.
- gogle narciarskie
- termorest lub karimat - 2 szt.
- krem oraz pomadka z filtrem UV
- przybory kuchenne osobiste (kubek, łyżka, miska)
- czołówka i zapasowe baterie
- przyrząd zjazdowy (ósemka)
- karabinki osobiste - 6 szt.
- pętle i taśmy osobiste
- aparat fotograficzny
- ulubiona maskotka
|
Pamiętaj, nawet najlepszy sprzęt nie zapewni Ci wejścia na szczyt bez przygotowania kondycyjnego i nastawienia psychicznego!
Uwaga: Wyprawa przeznaczona jest wyłącznie dla osób z doświadczeniem wysokogórskim, obytych z wysokością. Konieczne jest bardzo dobre przygotowanie kondycyjne.
Relacje uczestników wyprawy na Cho-Oyu:
RELACJA I (Ryszard Pawłowski)
Liczący 8201 m jest szóstym pod względem wysokości szczytem świata. Nie należy do najtrudniejszych technicznie, ale jego potężna sylwetka, ozdobiona pióropuszem śniegu wyrywanym z grani przez silne wiatry robi duże wrażenie. Z daleka jest łudząco podobny do Mt Everestu widzianego od strony tybetańskiej. Potrafi bronić się głębokim śniegiem na rozległych polach podszczytowych i zagrożeniem lawinowym. Nawet najlepsi himalaiści są wtedy bez szans. W sezonie jesiennym 1999 roku z olbrzymiej ilości wypraw w tym także bogato wyposażonych w tlen i Szerpów, weszły tylko dwie osoby.
Naszą wyprawę zaczęliśmy w sześcioosobowym składzie - dwójka Rysiek Kowalewski i Darek Załuski 10 września wyleciała do stolicy Tybetu Lhasy. Postanowili stopniowo aklimatyzując się i zwiedzając tybetańskie zabytki spotkać się z nami bezpośrednio w bazie. Pozostała czwórka uczestników oraz kucharz i jego pomocnik wraz z całym sprzętem i kuchnią 12 września wyruszyła z Kathmandu przez przełęcz Kodari do Tybetu. Po przekroczeniu granicznego Mostu Przyjaźni spędziliśmy noc i cały następny dzień w miasteczku Nyalam położonym na wysokości 3780 m.
Niegrzeczna obsługa i obskurny hotel spowodowały, że następnego dnia z wielką przyjemnością zakwaterowaliśmy się w Everest Snowleopard Guest House w miejscowości Tingri położonej na wysokości 4200 m. Było tu czysto, spokojnie, doskonałe chińskie jedzenie, a na dodatek piękny widok na góry - w tym także wierzchołek Cho-Oyu. Wieczorem nasze odczucia estetyczne spotęgowała piękna olbrzymia tęcza rozpościerająca się nad surowym tybetańskim krajobrazem. Odczytaliśmy to jako dobry znak. W wyśmienitych nastrojach spowodowanych smacznym piwem o wdzięcznej nazwie "Lhasa Beer", jak również bliskością bazy udaliśmy się na spoczynek. Świtem 16 września w padającym deszczu ze śniegiem i prawie zerowej widoczności terenową Toyotą dotarliśmy do oddalonej o 2 godziny bazy chińskiej na wysokości 4735 m. Po dniu wypoczynku, dopełnieniu formalności z chińskim oficerem łącznikowym i przepakowaniu bagażu na lokalny środek transportu czyli jaki w komplecie pomaszerowaliśmy do bazy wysuniętej ABC położonej na wysokości 5700 m. Zastaliśmy mnóstwo zespołów i niezbyt optymistyczne wieści.
Od wielu dni ciągłe opady śniegu oraz szalejące wiatry nie pozwalały na udane akcje szczytowe. Niektórzy byli tu już od trzech tygodni. Podczas jednego z wyjść aklimatyzacyjnych spotkaliśmy Ankę Czerwińską uskrzydloną wiosennym wejściem na Mt Everest. Teraz jednak była przygnębiona, gdyż jej akcje z wysokościowym Szerpą zakończyły się w głębokim śniegu partii podszczytowych. Mówiła o zakończeniu wyprawy i przeniesieniu się na sąsiednią Shisha-Pangmę, na którą miała pozwolenie. Inne zespoły były w podobnej sytuacji. Henry Todd, stały bywalec pod tą górą, wrócił do domu wraz z dziesięcioosobową grupą bez sukcesu, mimo że w zespole miał najsławniejszą obecnie Amerykankę Christin Boskoff, która zdobyła już sześć szczytów ośmiotysięcznych. Nasz zespół robił to, co robić powinien, tzn. wychodziliśmy do góry wynosiliśmy sprzęt i zaopatrzenie przy okazji aklimatyzując się. W bazie oprócz doskonałego jedzenia przyrządzanego przez naszego mistrza kuchni Kalu, rozgrywaliśmy turnieje szachowe uszczuplając dwulitrowy zapas serbskiej Rakiji przywiezionej przez uczestnika Pavle Milosevica z jego rodzinnej wioski.
Z niepokojem patrzyliśmy do góry widząc coraz więcej zespołów wracających bez sukcesu. Na dodatek zaprzyjaźniony kucharz Lakczu przepowiedział, że w czasie zbliżającego się święta Dasu związanego z rytualnym zabijaniem zwierząt zawsze następują kilkudniowe opady śniegu. Byliśmy skłonni w to uwierzyć. Lakczu każdego roku bierze udział w wyprawach, a pod Cho-Oyu był już wielokrotnie. Z zainteresowaniem obserwowaliśmy olbrzymie karawany jaków podążających przez szerokie śnieżne siodło Nangpa La (5716 m). Jest to tradycyjny szlak przemytniczy między Tybetem a Nepalem. Do Namche Bazar przewożone są tybetańskie dywany, materiały i ubrania, chińska elektronika, drobne gadżety, a także suszone mięso kóz i owiec. W przeciwną stronę idą transporty nepalskiego ryżu, zakupione na farmach młode jaki oraz zarobione na handlu pieniądze. Na szczęście nasz meteorologiczny prorok się pomylił. Nastał okres przepięknej pogody i wszyscy, którzy pozostali jeszcze w bazie, a było ich już niewielu, ruszyli w kierunku szczytu. 2 października najaktywniejsza trójka, tzn. Darek, Genek oraz ja, pomknęła do obozu II-go na 7100 m.
Następnego dnia z całym sprzętem na wysokość 7500 m, gdzie powinien czekać na nas rozstawiony namiot. Miał czekać, ale nie czekał. Normalnie wyparował. Pozostał ślad na śniegu, a w mojej głowie brzydkie skojarzenie z obładowanymi Szerpami wyprawy koreańskiej schodzącymi w dół. Z podobnym zjawiskiem spotkałem się też na innych swoich wyprawach, ale to temat na inny artykuł, który być może napiszę jak będę bardziej wku...ny. Darek z Gienkiem zostają na noc w resztkach namiotu wyprawy amerykańskiej, a ja wracam do dwójki.
O 1.30 w nocy wychodzę , aby dołączyć do zespołu i wspólnie iść do szczytu. Zimno i strach, że pogubię się w ciemnościach powodują, że już o trzeciej nad ranem jestem w namiocie obozu III-go, o wiele za wcześnie niż planowałem. Podana herbata sprawia, że czuję się świetnie. Kochane chłopaki. O 6.30. pierwszy wychodzi Gienek, za nim Darek oraz ja. Bladym świtem ruszamy w nieznane czyli w kierunku szczytu. Po jakimś czasie wpadam w rytm i czuję coraz wyraźniej bliskość celu. Przez radiotelefon łączę się z bazą, że chyba już niedługo, może 15 min., może..., po godzinie jestem na wierzchołku. Jest 4 października, godz. 12.30. Modlitewne chorągiewki pozostawione przez Szerpów oraz wspaniałe widoki na Mt Everest i Lhotse sprawiły, że spędziłem samotnie kilkadziesiąt minut fotografując, filmując i ciesząc się spokojem. W zejściu spotykam Darka, a dużo niżej Gienka. Zawracam z nim bojąc się, że grozi mu biwak na wysokości 8000 m. Bez słowa skargi schodzi w dół i wspólnie z Darkiem, kolejnym zdobywcą szczytu, spędzają noc w namiocie na wysokości 7500 m. Ja biwakuję poniżej i przez radiotelefon zachęcam Gienka, by spróbował następnego dnia. Na szczyt wchodzi w towarzystwie duetu amerykańsko-czeskiego i bezpiecznie wraca do namiotu. Olbrzymie brawa dla Gienka Chomczyka! Wspaniały debiut w Himalajach i jego pierwszy ośmiotysięczny szczyt. Dla Darka Załuskiego to drugi szczyt ośmiotysięczny, ponownie zdobyty na wspólnej wyprawie ze mną. To cieszy. Pozostała trójka: Rysiek Kowalewski z Warszawy, Serb Pavle
Milosevic i Sławek Jakobczyk z Toronto mają problemy zdrowotne. Wyprawę kończymy 12 października.
Lider wyprawy - Ryszard "Napał" Pawłowski
RELACJA II (Wojciech Jankowski)
Relacja przygotowana w formacie .pdf
pobierz plik [2,04 MB]
Wojciech Jankowski Odwiedź strone autora relacji: www.wojciechjankowski.republika.pl
RELACJA III (Łucja Kalisz)
Początek akcji : dzień drugi w bazie wysuniętej ABC na 5700 m pod CHO - OYU 30 września 2007 roku
Wczesnym rankiem do namiotu na czworaka wchodzi Rysiek charcząc: "Wołaj Sonama" i w takiej pozycji już zostaje. Nasz Szerpa Sonam wyrwany ze snu, niczym rączy jeleń przybiega z butlą tlenu. Ponieważ kwadrans pod tlenem nie daje żadnych rezultatów, Lider ląduje u jedynego lekarza, jaki ostał się w bazie, w grupie Russella Brice'a. Turkusowa Bogini dała się w tym roku we znaki. Monsun trwał bardzo długo, silne wiatry pozmiatały namioty z obozów i ponad trzystu wspinaczy opuściło bazę bez zdobycia szczytu, a wraz z nimi zniknęły cudownie wyposażone kliniki komercyjnych zachodnich wypraw. Po kilu godzinach badań, kroplówek i morfiny, która na tej wysokości nie chce działać, zapada decyzja: natychmiast w dół.
Pakuję w biegu rzeczy do plecaka, potem następuje krótka szamotanina z Liderem, który postanawia do końca być strategiem: "Ty ze mną nie idziesz, niech idzie ktoś kto gorzej się czuje. Jeśli teraz zejdziesz tracisz szanse na szczyt."
W bazie leży Serb, ponoć twardy chłop, maratończyk. Po zejściu ze szczytu, w obozie I dostał napadu silnego bólu brzucha. Nazwany symulantem i zniesiony do kliniki w bazie wysuniętej, umarł lekarzom na rękach. Późniejsza diagnoza: zakrzep. Na tej wysokości bez natychmiastowej interwencji chirurgicznej nie miał szans.
Objawy są identyczne. Zakrzep? Wyrostek? Czuję narastającą falę paniki i ogarnia mnie wściekłość, że straciliśmy kilka godzin cennego czasu. Łotysze z sąsiedniej wyprawy oddają swoje leki, dzwonią do oficera łącznikowego w bazie chińskiej i do Kathmandu - do Agencji Asian Trekking, która współpracuje z naszymi wyprawami. Szybka zbiórka gotówki "na czarną godzinę" i zaczyna się gra o czas. Jesteśmy w Tybecie i o helikopterze możemy tylko pomarzyć. Sonam niesie plecak, a Lidera niesie siedmiu Tybetańczyków. Maszerując w trampkach, w śniegu do pół łydki, zarzucają go sobie na plecy, idą kilkanaście minut i zmiana. Po dwóch godzinach drogi Tybetańczycy siadają i oświadczają, pokazując na Lidera który waży około 60 kg: "Sorry Didi on jest zbyt ciężki, nie możemy dalej iść." Cena z ustalonych 500 USD wzrasta do 700. Nie targuję się, są naszą jedną nadzieją i dobrze o tym wiedzą. Wędrujemy moreną lodowca noga za nogą i nie stanowimy wesołej gromadki. Po 5 godzinach docieramy do jeepa. Płacę ustaloną cenę i słyszę: "Any tips madam?" Mam ochotę przyłożyć Tybetańczykowi z piąchy prosto w roześmianą gębę.
Jeepem docieramy do bazy chińskiej, gdzie przez okno wkłada głowę nasz oficer łącznikowy. "A kto zapłaci za samochód?" pada bardzo konkretne pytanie. Kolejne 500 USD. Tyle warte jest życie białego w Tybecie. Płacę i odmawiam przyjęcia kolejnego pasażera na tylne siedzenie. Układam Lidera w pozycji horyzontalnej i faszeruję kolejną tabletką Tramalu. Znacznie wytraciliśmy wysokość, leki zaczynają działać i Lider zapada w niebyt. Przez szybę widzę piękne krajobrazy płaskowyżu w okolicach Tingri - góry w ciepłym, czerwonym świetle zachodzącego słońca. Powoli zapada zmrok. Stopniowo droga zamienia się w koszmar, zaczynają się rozkopy i wertepy. Docieramy do miejsca, gdzie droga jest zamknięta z powodu remontu, otwierają ją tylko w nocy na 3 godziny w jedną i 3 godziny w drugą stronę. Stoimy w korku.
Docieramy do Nyalam, a około 3 w nocy do Zangmu, obskurnej, przygranicznej, pełnej burdeli mieściny. Granicę otwierają o 10 rano, więc kilka godzin spędzamy w równie obskurnym hotelu. W nocy nasłuchuję czy Lider oddycha i rozmyślam co zrobię, jeśli postanowi pożegnać się tym światem jeszcze po stronie chińskiej. Strach ma wielkie oczy i o poranku diagnozuję u siebie początki paranoi. O 9 rano przychodzi właściciel hotelu, zabiera paszporty, ksero wizy grupowej, pieniądze i znika. Pojawia się po godzinie i oświadcza: "Granica jest zbyt zapchana, straszny korek, teraz nie przejdziecie". I znika ponownie. Przez okno widzę tłum ludzi zmierzający w stronę przejścia i niekończący się korek samochodów. Przy takim założeniu możemy tu czekać cały dzień. Przeczesuję hotel w poszukiwaniu właściciela, prosząc o pomoc w doprowadzeniu Lidera do granicy. "O tak wy wszyscy jesteście bardzo chorzy" stwierdza sarkastycznie. W tej chwili chyba nienawidzę Chińczyków. Łapiemy Lidera pod pachy i wędrujemy w stronę przejścia. Tu namierza nas Mr Popu, współpracownik Agencji Asian Trekking, który dokonuje cudu i po kilku minutach przechodzimy z Liderem przez odprawę chińską bez żadnej kontroli. Tłum ludzi zostaje za nami. Jedziemy jeepem kilka/kilkanaście? kilometrów w dół do przejścia Kodari. Gigantyczny korek, upał, smród spalin i hałas klaksonów. Kompletny bezład i marazm pogranicza chińsko - nepalskiego wciąga jak bagno. Dwa kilometry przed mostem korek staje w miejscu, nie sposób dalej jechać. Odnajduje nas brat Mr Popu - Mr Krishna, mały Chińczyk, sięgający mi do brody. Łapiemy Lidera pod pachy i wędrujemy w dół, w kierunku rzeki. Wyglądamy zgoła groteskowo: po prawej - ja, w upale w na pół zimowym ubraniu, z wielkim plecakiem, po lewej - mały Chińczyk z bródką, a pośrodku - Lider, powłóczący nogami i zaczynający gadać od rzeczy. Dumnie przekraczamy Most Przyjaźni. Na przejściu nepalskim Mr Krishna dokonuje cudu - w kilka minut dostajemy wizę nepalską i przekraczamy granicę. Tłum zostaje za nami. Niewidzialna ręka Agencji pcha nas do przodu i odzyskujemy tak cenny czas. Po przekroczeniu granicy z Nepalem mam ochotę ucałować ziemię na której stoję. Czeka na nas samochód i ruszamy w kierunku Kathmandu. W amoku zapominam dać Krishnie napiwek za jego pomoc i jest mi wstyd.
O 17 jesteśmy w Kathmandu w hotelu Norbulinka, gdzie czeka połowa składu Agencji Asian Trekking oraz Aga (Agnieszka Gąsowska) - zjechała kilka dni wcześniej z bazy chińskiej, z powodu wody w płucach i od tej chwili jej obecność będzie dla nas podarkiem niebios. Lider, gadając od rzeczy już na całego, dziarsko odmawia podróży do szpitala, na szczęście nikt go nie słucha. Jedziemy do przychodni dla westowców "Ciwec Clinic" gdzie po wstępnych badaniach zapada decyzja: natychmiast operacja.
Karetką na sygnale mkniemy do najlepszego szpitala w Kathmandu "Norvik-Escorts International Hospital" i na dobre pół godziny utykamy w korku, w centrum miasta. Dostajemy zbiorowej głupawki i bawimy się w reporterów, a Lider wdzięczy się do fotek. W szpitalu zaczyna się wywiad i przygotowania do operacji. "Ma uczulenie na penicylinę" powtarzam głosem starego pijaka, bo ze stresu dostałam chrypy i straciłam głos. Nie jesteśmy już potrzebne, więc wędrujemy z Agą okolicznymi ulicami w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie jadłam od dwóch dni i rzucam się na ryż z warzywami jak wygłodniałe, afrykańskie dziecko. Po pół godzinie odnajduje nas zasapany Niraj - pracownik Agencji Asian Trekking. Trzeba pilnie wracać do szpitala i podpisać dokumenty, bez tego operacja nie może się zacząć. Zastanawiam się, jak u diabła znalazł nas na tym zadupiu? W szpitalu podpisuję stertę dokumentów o bardzo optymistycznej treści: " wyrażam zgodę na operację, a jeśli pacjent nie przeżyje, nie będę zgłaszać roszczeń". Lider trafia na stół operacyjny. Zaszywamy się z Agą w pokoju, do którego mają go przywieźć za godzinę. Po czterech godzinach jesteśmy wezwane na rozmowę: operacja się udała ale przyjechaliśmy bardzo późno, stan pacjenta jest bardzo ciężki, musi zostać na OIOM-ie, nie pracują nerki, nie może samodzielnie oddychać. Pozwalają nam wejść i na chwilę go zobaczyć. Lider wygląda jak mumia z wosku, podłączony do kilku kroplówek, pod respiratorem, z brzucha wychodzą rurki które odprowadzają różnokolorowe płyny do kilku torebek. Chce mi się płakać. "He is a very strong man" pociesza nas lekarz ,może ranek przyniesie lepsze wieści. Nocujemy w szpitalu. Ranek nie przynosi lepszych wieści, a Lider jest na OIOM-ie jeszcze przez 3 dni. Potem zostaje przeniesiony do ślicznego, jednoosobowego pokoju z łazienką. Jego pobyt w szpitalu to materiał na osobną historię. Dodać tylko mogę, że notorycznie przyprawia personel medyczny o stan przedzawałowy, samodzielnie odłączając się od kroplówek i urządzając nocne tury do łazienki. Krótko mówiąc, jak to Lider, wraz z powrotem do zdrowia daje nam wszystkim popalić. Nikt z nas nie ma pomysłu jak podziękować doktorowi Kokurelowi, który przeprowadził operację. Wspaniały lekarz z powołaniem, wykształcony w Wielkiej Brytanii, z manierami kolonialnego dżentelmena. Ostatecznie kupujemy dużą butelkę dobrej whisky.
Później, po rozmowie polskich lekarzy z doktorem Kokurelem, dowiaduję się szczegółów: stan pacjenta był krytyczny. Pęknięcie wrzodu dwunastnicy doprowadziło do zapalenia otrzewnej, ustania pracy nerek, silnego zatrucia całego organizmu i wzrostu poziomu potasu do stopnia, który w każdej chwili groził zatrzymaniem akcji serca. Większość z nas w takim stanie nie dożyłaby operacji.
Idąc w góry, szczególnie te wysokie, mamy swoje powody i swoją motywację, która każe iść dalej. Jakże często grzeszymy wtedy pychą. Niedotleniony mózg tworzy iluzję omnipotencji - stojąc na szczycie czujemy się panami świata.
Wybierając się na Cho - Oyu przewidywałam różne sytuacje i byłam na nie przygotowana, mając złudne poczucie kontroli nad tym, co może się zdarzyć. Życie ułożyło swój własny plan, który zaskoczył wszystkich.
Ta wyprawa boleśnie i namacalnie uświadomiła mi, jak kruche jest ludzkie życie. Nawet ci, których uważamy za niezniszczalnych, są tak zwyczajnie śmiertelni.
To wielka lekcja pokory, za którą dziękuję losowi.
Łucja Kalisz
cofnij strona główna
|
|