|
Aconcagua (6962 m.n.p.m.)
W najrozleglejszych górach świata, Andach, położny jest najwyższy szczyt obu Ameryk i zarazem najwyższy szczyt wznoszący się poza Azją - Aconcaqua.
Góra nazwana przez Inków Acconcahuac (co w ich języku oznacza "kamienny straznik") stanowi jeden z filarów "Korony Ziemi" co czyni ją szczególnie atrakcyjną dla wspinaczy.
Aconcaqua leży w argentyńskiej prowincji Mendoza, 15 km od granicy z Chile. Jest masywem pochodzenia wulkanicznego, swoja wysokością znacznie przewyższa sąsiednie wierzchołki, wydając się jeszcze wyższa niż jest w istocie.
Otaczające ja góry pokryte są jałowymi, stromymi zboczami, stanowiącymi pustynny teren z usuwającymi się spod nóg kamieniami. Roślinność jest tu bardzo uboga i praktycznie zanika na wysokości ok. 4000 m co potęguje wrażenie pustki i surowości i sprawia że rejon ten odwiedzany jest niemal wyłącznie przez wojskowych i wspinaczy.
Szczególne wrażenie robi pionowa, południowa ściana widziana z doliny Horcones - ścianą tą, wśród barier seraków i ruchomych skał, prowadzą najtrudniejsze drogi na wierzchołek.
|
Lista sprzętu do zabrania na wyprawę:
- śpiwór puchowy
- kurtka puchowa
- botki puchowe
- wór transportowy (80-100 L)
- plecak (60-80 L)
- plecak mały (20-30 L) - podręczny
- buty plastikowe
- buty trekkingowe
- rękawice ciepłe (łapa wice)
- rękawiczki polar albo wind stopper
- rękawiczki cienkie (od słońca)
- bluza z polara (lub wind stopper)
- spodnie z polara
- bluza przeciwwiatrowa
- spodnie przeciwwiatrowe
- termos
- butelka na napoje
- raki
- kijki narciarskie
- czapka ciepła
- czapka przeciwsłoneczna z daszkiem i osłoną na kark
- okulary przeciwsłoneczne (lodowcowe)
- ochraniacze przeciwśniegowe
- bielizna przeciwpotliwa (koszulki-2 szt., kalesony 2-szt.)
- koszulki bawełniane
- gogle narciarskie
- termorest lub karrimat - 2 szt.
- krem oraz pomadka z filtrem UV
- przybory kuchenne osobiste (kubek, łyżka, miska)
- czołówka i zapasowe baterie
- aparat fotograficzny
- ulubiona maskotka
Pamiętaj, nawet najlepszy sprzęt nie zapewni Ci wejścia na szczyt bez przygotowania kondycyjnego i nastawienia psychicznego!
|
Aconcagua
Kalendarium
1897 - szwajcarski przewodnik M. Zurbriggen, członek brytyjskiej ekspedycji pod kierownictwem E. Fitzgeralda, zdobywa szczyt 14 stycznia wchodząc od strony zachodniej, drogą uznawaną dzisiaj za klasyczną
1934 - czworka polskich wspinaczy: K. Narkiewicz-Jodko, S. Daszyński, W. Ostrowski i S. Osiecki dokonują pierwszego wejscia od strony wschodniej przez lodowiec, zwany odtąd Lodowcem Polaków
1954 - uczestnicy francuskiej wyprawy G.Poulet, R.Paragot, E.Denis, P. Lasueur, L. Bernardini i A.Dagory jako pierwsi pokonują trudny centralny filar na scianie południowej osiagając wierzchołek 28 lutego
1974 - austriacko-włoska wyprawa Reinholda Messnera dokonuje prostowania w górnym odcinku drogi francuskiej z 1954. Siedemnaście lat póżniej, ta samą drogę pokonuje samotnie Austriak T. Bubendorfer
1982 - czterej Słoweńcy Z. Gantar, I. Rejc oraz bracia Pavel i Peter Podgornik po dziewięciodniowej wspinaczce na południowej ścianie osiągają południowy wierzchołek góry. Obecnie droga ta, nazwana "słoweńską", uznawana jest za najtrudniejszą na całej górze.
Krótka informacja o wyprawie:
Celem wyprawy jest wejście na szczyt Aconcaqua - najwyższy szczyt obu Ameryk.
Wybieramy jeden z dwóch klasycznych wariantów osiągnięcia wierzchołka tzn. od północnego wschodu, rozpoczynając z miejscowości Punta del Inca. Po trzech dniach marszu przez doliny Vacas i Relinchos docieramy do bazy Plaza Argentina, ulokowanej na wysokości 4200 m. Do tego miejsca bagaż transportowany jest na grzbietach mułów; powyżej bazy cały niezbędny sprzęt transportują uczestnicy, przy okazji zdobywając aklimatyzację i kondycję.
Przez następne parę dni zakładamy kolejne obozy: obóz I na wysokości ok. 5300 m oraz obóz II na wysokości ok. 5950 m. Przy dobrych warunkach pogodowych wejście na szczyt z obozu II zajmuje ok. 8-10 godzin, czas wejścia uzależniony jest przede wszystkim od (oprócz pogody) samopoczucia uczestników.
Program akcji górskiej jest tak ułożony, aby w razie nieudanego wejścia na szczyt np. ze względu na złą pogodę lub gorsze samopoczucie, możliwe było ponowienie ataku.
Do bazy wracamy tą samą trasą, likwidując po drodze kolejne obozy.
Warunki pogodowe jakie napotkamy podczas wyprawy są ekstremalne i skrajnie różne - od zenitalnego słońca na początku podejścia do ujemnych temperatur, lodu, sniegu i silnych wiatrów w wyższych partiach góry.
Samo wejście na Aconcaque nie stwarza większych trudności technicznych, pamiętać jednak należy, że znaczna wysokość (prawie 7000 m) oraz często występujące trudne warunki pogodowe sprawiają, że wejście na wierzchołek jest zawsze poważnym przedsięwzięciem.
Relacje uczestników wyprawy na Aconcaqua:
RELACJA VII (Asia Ślusarska)
DLA MNIE BAJKA... ACONCAGUA 2011
Pomysł wyprawy na Aconcagua zakiełkował podczas wrześniowego wyjazdu na Elbrus w 2010r. Wtedy wydawał sie jeszcze zupełnie nierealny, musiałam się do tej myśli przyzwyczaić i przekonać samą siebie, że to jest do zrobienia.
- Myślisz, że dam radę? - pytałam po raz setny Ryśka.
- Gdybym tak nie myślał, to bym cię nie namawiał - odpowiadał po raz setny z anielską cierpliwością.
Pozostało więc... spróbować.
SANTIAGO W sobotni, styczniowy poranek wylądowaliśmy w Santiago. Od początku byłam zachwycona: gorąco, słonecznie, miła odmiana od ponurej polskiej zimy. Niecałe 2 dni to zdecydowanie za mało na poznanie miasta, jednak zupełnie nie było mi żal, że już następnego dnia opuściliśmy Santiago i udaliśmy się do Mendozy, najbogatszej prowincji chilijskiej, słynącej z doskonałych win i wydobywanej ropy naftowej.
MENDOZA Obowiązkowy etap podróży dla wszystkich, których celem jest Aconcagua.
Papierkologia zajęła pół dnia, po południu jako szczęśliwi posiadacze pozwoleń relaksowaliśmy się przy obrzydliwych, tłustych stekach (koledzy mieli inne zdanie) i o niebo lepszym winie( tu mieliśmy zbieżne poglądy).
We wtorek, po zakupach żywnościowych, wyruszyliśmy busem w kierunku Puente del Inca.
PUENTE DEL INCA (2700 m) Tutaj atmosfera była zdecydowanie bardziej górska. Zrobiliśmy jedno wyjście aklimatyzacyjne na okoliczny szczyt o bliżej nieokreślonej nazwie, stąd po raz pierwszy udało nam się zobaczyć cel naszej wyprawy, ośnieżoną Ankę.
Na drugi dzień nastąpiło wielkie przepakowywanie, co okazało się zadaniem niełatwym, bo część rzeczy zostawała, część jechała prosto do bazy, a niezbędną część na najbliższe 2 dni trzeba było ze sobą zabrać. Zagadkowym sposobem dużo rzeczy zostawiłam w depozycie w Puente del Inca. Torba jadąca do bazy była całkowicie wypchana a plecak podręczny zdecydowanie za ciężki...
Kilka minut jazdy busikiem i znaleźliśmy się u wylotu doliny Horcones, skąd wreszcie rozpoczynała się prawdziwa przygoda.
CONFLUENCIA (3.350 m) Po 2 godzinach niezbyt forsownego marszu doszliśmy do Confluencji, gdzie zamierzaliśmy spędzić 2 noce. Następnego dnia czekał nas kilkugodzinny marsz do Plaza Francia położonej na wys. 4300 m. Południowa ściana Aconcagua prezentowała się wspaniale i grożnie. Dodatkową zaletą była stopniowa aklimatyzacja, bo już nazajutrz mieliśmy się przenieść do bazy Plaza de Mulas, położonej na tej samej wysokości.
PLAZA DE MULAS (4300 m) Na pierwszy rzut oka życie w bazie wygląda jak wakacje na polu namiotowym: spokój, odpoczynek i lenistwo. W rzeczywistości wysokość dawała już o sobie znać, nawet krótki spacerek z namiotu do blaszaka zwanego "bańo" powodował zadyszkę. Pierwsze wyjście do Nido de Condores okazało się mniej męczące niż myślałam, obserwując drogę biegnącą zakosami pod górę.
- Jutro będzie jeszcze lepiej, pójdziecie co najmniej godzinę krócej - przekonywał Rysiek.
Niestety, wbrew zapewnieniom na drugi dzień nie szłam krócej, przeciwnie, droga wydłużyła się o dobre pół godziny. Za trzecim razem, po dniu odpoczynku, czas podejścia nieco się poprawił. Wreszcie mieliśmy zostać w Nido na nocowanie.
NIDO DE CONDORES (5.350 m) Wygody skończyły się na dobre, nie było bufetu, toalety, internetu, ujęcia wody. Pierwszą noc miałam prawie kompletnie nieprzespaną, opakowana we wszystkie puchowe rzeczy czekałam, aż wzejdzie słońce i opuszczenie namiotu nie będzie tak bardzo nieprzyjemne. Tego dnia zaplanowane było założenie obozu w Colerze, część ekipy miała tam przenocować i następnego dnia atakować szczyt. Plany pokrzyżowała nam trochę pogoda, zaczął padać gęsty śnieg i zamiast w Colerze założyliśmy obóz w Berlinie, około 50 metrów niżej. Druga noc w Nido okazała się tylko odrobinę lepsza od pierwszej.
BERLIN (5850 m) Do Berlina dotarliśmy późnym popołudniem. Właściwie czas upływał głównie na czekaniu, aż zagotuje się woda, aż wrócą koledzy, którzy tego dniazdobyli szczyt, aż uda się w końcu zasnąć, aż przyjdzie ranek i będzie można wyruszyć w kierunku szczytu...
SZCZYT (6962 m) Przed czwartą obudził mnie wiatr szamoczący namiotem. Leżałam i myślałam o tym, że dziś jest ten najważniejszy dzień wyprawy na który tyle czekałam, zastanawiałam się jednocześnie czy nie wieje za bardzo, czy dam radę...
O szóstej byłam gotowa do wyjścia. No, prawie gotowa, bo kiedy wyszłam znamiotu i zaczęłam zakładać raki, po chwili okazało się, że lewy rak jest na prawym bucie, a pasek poprzekładany według bardzo pokrętnej logiki. Zadanie mnie przerosło. Stres? Wysokość rzuciła mi się na głowę?
- Rysieeek, pomożesz mi, hmm... z rakami?
Z namiotu wysunęły się ręce i zawiązały wszystko jak trzeba. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz było mi tak wstyd... Zgodnie ze wskazówkami ruszyłam do góry między skałami. Prawie nie było widać ścieżki zasypanej świeżym śniegiem. Było jeszcze ciemno, wiatr unosił z ziemi śnieg i wciskał w każdą szczelinę w ubraniu. Miejscami zapadałam się po kolana w zaspy, potem znowu trafiałam na fragment ścieżki, za chwilę ponownie szłam zupełnie "na czuja". Po jakimś czasie teren wypłaszczył się i znalazłam się w zupełnie innym świecie. Powoli wstawało słońce, wiatr nieco zelżał a moim oczom ukazała się droga prowadząca z Colera, a na niej wąż ludzi poruszających się jakby w zwolnionym tempie. Po krótkiej rozmowie łamaną mieszanką angielskiego i hiszpańskiego ruszyłam za grupą Argentyńczyków. Po około 3 godzinach dogonił mnie Rysiek, który w tym czasie gotował dodatkowe ilości herbaty potrzebnej na drogę. To już zupełnie dodało mi otuchy!
Szło się całkiem dobrze. Pierwszy większy kryzys nastąpił w okolicach Independencji, a to nie była nawet połowa drogi... Na długim trawersie prowadzącym pod Canaletę kilka razy rozważałam odwrót, na co Rysiek odpowiadał:
- Jeżeli nie czujesz się na siłach to wracamy, spróbujesz jutro.
Paradoksalnie, działało to na mnie mobilizująco, myślałam; "pogoda piękna, nie wiadomo jak będzie jutro, przeszłam już taki kawał i nie mam ochoty tego powtarzać" i szłam dalej. Odpoczynek pod Canaletą był nieco za krótki, bo Rysiek uparł się, żebym ruszyła przed ekipą argentyńską.
Sił miałam coraz mniej ale czułam się dobrze a bliskość celu działała jak magnes. Człapałam pod górę odliczając kroki i co chwilę spoglądając w stronę szczytu. Niepokoiły mnie nadciągające chmury, obawiałam się, że nie zdążę przez nie obejrzeć widoków... Podejście i trawers ciągnęły się w nieskończoność, wreszcie zobaczyłam niedaleko przed sobą Ryśka machającego usłyszałam:
- Idź pierwsza, to jeszcze tylko kilka minut.
" k... jakie kilka minut, to jeszcze nie koniec?!?" pomyślałam i ruszyłam przodem. Ostatnie pięć kroków, podniosłam głowę i zobaczyłam kopczyk z flag przywiązanych do krzyża. W tym momencie wszystko przestało być ważne: zmęczenie, niewyspanie, chmury, śnieg, który właśnie zaczął padać,a nawet brak widoków. Liczyło się tylko to, że tu jestem . Uśmiech od ucha do ucha był tylko małym kawałkiem ogromnej radości. Byłam naprawdę szczęśliwa!
Zdjęcia, gratulacje i... chwile spełnienia. Udało się!!!
- Dobra, schodzimy, bo pogoda się psuje - słowa Ryśka sprawiły, że wróciłam nieco do rzeczywistości. No tak, przypomniały mi się wszystkie historie, że wejście na szczyt to jedno, ale droga w dół może okazać się o wiele trudniejsza... Tu miłe zaskoczenie, po 2 godzinach niezbyt uciążliwego marszu byliśmy spowrotem w Berlinie, pomimo tego że pogoda kompletnie załamała się i schodziliśmy w gęsto padajacym śniegu i małej widoczności.
BAZA PLAZA DE MULAS Po nocy w Berlinie zwinęliśmy obóz i zeszliśmy do Nido de Condores. Tam znowu pakowanie, porządkowanie i w dół do bazy. Emocje powoli odpuszczały, mięśnie dawały o sobie znać. Nie mogłam uwierzyć, że ostatni raz pokonuję tę trasę... Pod wieczór dotarliśmy do Plaza de Mulas, które teraz wydawało mi się zupełnie innym, przytulnym i ciepłym miejscem.
Byłam zaskoczona, że drogę z namiotu do messy, czy bańo mogę przebyć biegiem, prawie bez zadyszki. Następny dzień był przeznaczony na kąpiel i przygotowanie bazy na przyjęcie kolejnej ekipy. Pozostało przebrnąć dolinę Horcones i spowrotem byliśmy w Puente del Inca.
VALPARAISO Pozostałe 3 dni do powrotu, postanowiliśmy wykorzystać na odpoczynek nad wodą w miejscowościach Valparaiso i Vina del Mar, oddalonych niecałe 2 godziny jazdy autobusem od Santiago. Słońce, plaża, ocean, wreszcie, "normalne" wakacje. Jednak po ostatnich dniach spędzonych w surowym otoczeniu gór czułam, że czegoś mi tu brakuje i... że to zupełnie nie moja bajka...
Asia Ślusarska
RELACJA VI (Maciej Przyborski)
Anca 2010-02-22
Kiedy rok temu, nomen omen 13 w piątek, schodziliśmy z Mirkiem z Kili po zdobyciu szczytu, czuliśmy spełnione marzenia ale już za chwilę powstało pytanie: co dalej?
Po kilku miesiącach Mirek dał odpowiedź co i jak: Aconcagua z Ryśkiem Pawłowskim.
Nie bardzo wiedziałem o co i o kogo chodzi, rzut oka w internet, 6962m ok. , raptem 1000m więcej, damy radę! Całość kontaktów, wyposażenia, umów, dat i lidera wziął na siebie Mirek, więc kiedy stawiłem się 25.01.2010 na Okęciu czułem wyłącznie radość z uwolnienia się od zarządzania firmą i perspektywy fajnych 3,5 tygodniowych wakacji w Argentynie. W Buenos było ciepło, nawet bardzo, ekipa katowicka z Ryśkiem doleciała z opóżnieniem , które warszawska czwórka wykorzystała na "tango show" i inne miejscowe atrakcje. Wino tinto lało się strumieniami przez całą podróż do Mendozy (17godz w autobusie) i kiedy wreszcie lider nas zobaczył od razu nazwał nas "gorszą grupą" co miało nas podobno wszystkich motywować.
W Puenta del Inca powoli wczuwaliśmy się w nastrój górskiej wyprawy, choć wciąż na luzie: kąpiel w strumieniu (dobrze że ćwiczyłem zimne prysznice ale i tak ryczałem jak ranny łoś), spacerki na okoliczne górki (z 2700 na niecałe 4000m), befsztyki i wino , sama radość.
Od pierwszego lutego zaczęły się schody. Co prawda Confluencja (3500) i Plaza Francia to wciąż luzik ale do Plaza de Mulas (4400) już się lekko zadyszeliśmy (jeden z katowickiej nawet nie doszedł). W tym momencie palacze rzucili palenie, wino zamieniliśmy na rosoły z kur wielu, wiatr trzepotał namiotami jak silnik odrzutowca i mieliśmy nocami dużo czasu aby przemyśleć swoje wcześniejsze naganne postępowanie. Testem prawdy stało się trzy-krotne wspinanie po gołoborzu na Nido de Condores (5400) z depozytem plecakowo-jedzeniowym. W momencie jak test został zaliczony (wszedłem decyzją lidera do pierwszej czwórki uderzeniowej jako najgorszy z najlepszych), przyszedł kryzys aklimatyzacyjny oraz problem z pękniętym zębem. Determinacja była jednak tak wielka , że ból głowy został załatwiony ibupromem max i kaszką bebiko, zęba usunąłem samodzielnie jak Tom Hanks (choć on miał łyżwę i poszło mu łatwiej niż mnie kamieniem).
9-tego lutego wiatr ucichł, lider uznał że podstawa aklimatyzacyjna jest ok i pierwsza brygada ruszyła z namiotami do Colery (prawie 6000). Okienko pogodowe zamknięte dla wcześniejszych ekip (ponad 100km/godz wiatru i temp odczuwalna -50) zamieniło się w słoneczko, oczywiście wiało i było zimno ale nie aż tak. Następnego dnia mieliśmy wyjść ok. 6 rano, z czołówkami, w skorupach z rakami, na atak końcowy. Lider, który nocował na Nido już o 5,30 pojawił się znienacka w naszym obozie i przyspieszył topnienie śniegu w menażkach. Jako najgorszy (56 lat, czworo wnucząt) ruszyłem pierwszy aby zdobyć przewagę czasową. Artur (32lata) minął mnie lekkim krokiem po pół godzinie, Krzyś (44) po kolejnej godzinie ale dalej szliśmy już blisko. Ela została z tyłu i wiadomości były złe. Lider dobił na Independencji. Potem był bardzo, bardzo długi, samotny, śnieżny trawers gdzie wiał przerazliwie zimny wiatr i moje próby zrobienia jednorazowo więcej niż 20 kroków pod rząd kończyły rozpaczliwym łapaniem powietrza bez grama tlenu. Koledzy z liderem czekali na mnie pod skałą przed Canalettą (cholerny pionowy żleb, kto tak wymyślił na koniec to nie wiem), dali mi 5 minut i ochoczo ruszyli pod górę. Może bym posiedział dłużej ale lider ustawił się za mną i niby nie popędzał ale coś mówił o zegarku. Zachęcałem, żeby szedł swoim tempem, dziś już wiem, że pilnował mnie jak swojej statystyki tym bardziej , że Eli nie było na horyzoncie.
Po 2 kolejnych godzinach prawie na czworakach padłem na kolana całując ziemię na szczycie przy krzyżu i tak trwałem w otępieniu nie wierząc w swoje szczęście. Potem zdjęcia, sto lat dla Ryśka za 25 wejście na Ancę i odwrót ( łatwo potknąć się schodząc o własne raki) i nagle wielka radość bo doszła ledwo żywa nasza Ela i lider zaliczył szczyt raz jeszcze.
W Colerze czekała już z gratulacjami i herbatą druga grupa uderzeniowa (Gosia, Marc-Irlandczyk i Mirek) a my po chwili ruszyliśmy do Nido.
Dwa dni później, gdy w pełnym składzie świętowaliśmy w schronisku na Mulasie, podpisując pamiątkową koszulkę, swoje zwycięstwa, kolejna grupa Polaków z Krakowa bardzo nam zazdrościła , że my już, co tym bardziej przydawało nam smaku do tinto. Zarośnięci ponad 2-tygodniowy zarostem (wyłącznie panowie), zaśmierdzeni potem i "depozytem", szczęśliwi, 13 lutego zaczęliśmy schodzić do P.d Inca przez Los Horcones (35km). Wieczorem pierwszy od wielu dni befsztyk, śpiewy chóralne , prysznic w hosterii a nawet pierwsze, krwawe próby golenia bród.
I właśnie wtedy gdy lider uznał , że już nic się zdarzyć nie może, gdy ubezpieczenia przestały działać a helikopter przestał być potrzebny, zdarzyła się ta historia:
Wracając po ciemku z knajpy do noclegowni poprzez stare, nieużywane bocznice (bez asekuracji i poręczówek!), nasz Krzyś (zresztą lekarz) nagle zapadł się pod ziemię. Dochodził do nas z ciemności (brak czołówek!) jedynie głuchy jęk (brak radiostacji!) . Ekipa ratunkowa dolna (Gosia i ja ) rzuciliśmy pomiędzy szyny podsadzając za kolanka, ekipa ratunkowa górna ciągnęła za szyję i Krzyś cudem został uratowany! Żebra i reszta ocalały! Uff!
Jak zwykle po zdobyciu szczytu powstaje pytanie : co dalej?
Tym razem nie mam wątpliwości i problemu z odpowiedzią : Nepal z Ryśkiem! Island Peak , może Ama Dablam za jednym zamachem! Skuteczność gwarantowana! Rysiek to wymyślił!
Do zoba na szlaku! Maciek.
RELACJA V (Rafał Bobiński)
Wagary z kamiennym strażnikiem
Indianie dumnie nazwali górę Kamienny Strażnik czyli Aconcagua, my - Anka, co znaczy mniej więcej to samo.
Jeszcze bardziej niż jej wysokość (6962 m n.p.m.), imponująca jest liczba różnych "naj" zamieszczonych w licznych opracowaniach.
Jak się nie oprzeć takim określeniom jak najwyższa góra ameryki południowej, najwyższa góra obu ameryk, najwyższy szczyt półkuli południowej, najwyższy szczyt półkuli zachodniej, najwyższy szczyt poza Himalajami itp.
Przy takim portfolio, Everest może jedynie wziąć numerek i ustawić się w kolejce...
Czytaj wiecej
Rafał Bobiński
RELACJA IV (Joanna Chodowicz - Szewczuk)
22 lutego 2008, dzień ataku szczytowego i dzień następny - zejście do bazy Obóz II - Plaza Colera, 5970 m n.p.m. Godzina 4 rano, otwieram oczy, oczywiście ciemno, zimno, wszystko w namiocie oszronione, strasznie mi się nie chce wychodzić ze śpiwora, ale trudno, trzeba wstawać i podjąć ten jeszcze jeden wysiłek. Właściwie najgorsze na tej wyprawie jest to poranne wstawanie - nie dość, że ciemno i zimno, to jeszcze mój organizm nie funkcjonuje dobrze o poranku i wolno się rozkręcam. Ale na szczęście nie było za dużo takich dni. Noc na prawie 6 tysiącach przespałam w miarę dobrze, więc szybko przekonuję samą siebie, że nie ma wyjścia, trzeba wstawać i iść w górę.
"Maciek, wstajemy" - budzę kolegę, z którym dzielę namiot w Colerze.
"Naprawdę już musimy?" - chyba nie tylko ja mam takie dylematy - "No dobra, właściwie to możemy dać sobie jeszcze pół godziny" - myślę sobie i zapadam w letarg.
Po 3 minutach przychodzi jednak otrzeźwienie. Jakie pół godziny?! Nie mamy czasu, jak chcemy wyjść o 6, to musimy się zbierać.
Topienie śniegu trwa przeraźliwie długo, klnę w myślach, że nie zrobiliśmy tego poprzedniego wieczoru, ale trochę nie było jak.
W ogóle wszystko zajmuje nam w tych warunkach strasznie dużo czasu, buty i raki zakładam chyba z 20 minut...
Czytaj wiecej
Joanna Chodowicz - Szewczuk
RELACJA III (Rafał Ferdyn)
Wylot z Polski 17-01-2008. Nastepnego dnia jestesmy ju. w Santiago de Chile i wieczorem siedzimy w hotelu w przytulnym patio przy chilijskim winie. Dzien nastepny to przejazd do Mendozy. Po drodze dwie godziny bezproduktywnego oczekiwania na granicy, ale wieczorem delektujemy wino argentynskie.
Nastepnego dnia, po południu mamy wyczekane długo i cierpliwie (urzednicy tam sa bardzo skrupulatni) pozwolenia wejscia na nasza góre, wiec ruszamy. Wieczorem na kolacje spo.ywamy steki popijajac piwem w Puenta del Inka, miejscu skad wyruszaja karawany na Aconcagua - najwyższy szczyt Ameryki Południowej.
Czytaj wiecej
Rafał Ferdyn
RELACJA II (Anna Borecka-Pasek)
Dzięki nieocenionej pomocy Sponsora i własnej determinacji spełniłam moje marzenie - 12.02.2003 r. stanęłam na najwyższym szczycie Ameryki Południowej - Aconcagua, 6962 m n.p.m. A zaczęło się tak:
Przygotowania Po kilku latach alpejskich wędrówek dojrzałam do gór wysokich. Postanowiłam jechać na treking w Himalaje. Wyjazd był zaplanowany na 27.10.2001 r. Po tragedii z 11.09. w USA miałam poważne wątpliwości, czy w czasie ogólnego chaosu i dezinformacji powinnam lecieć gdziekolwiek. Obawiałam się, że z jakichś przyczyn powrót będzie niemożliwy. W końcu podjęłam męską decyzję. Nie jadę! Dziwnym trafem, w dniu planowanego powrotu z Dehli, tj. 21.11.2001 r. próbowano porwać samolot. Wiadomość usłyszałam w radiu. Moja córka natychmiast zadała pytanie: -Mamo, to nie z tego miejsca miałaś dzisiaj wylecieć? Aż mnie zamurowało! Na lotnisku musiało być gorąco...
Jeszcze we wrześniu, podczas spotkania ludzi gór, dostałam propozycję wyjazdu na Aconcaguę. Nie dowierzałam własnym uszom. To prawie 7000 m. Miałam długą przerwę we wspinaczce. Najwyższy szczyt osiągnięty przeze mnie mierzył zaledwie 3672m , Grossvenediger w Austrii. Swoje dotychczasowe doświadczenie uważałam za niewystarczające.
Jednak pomysł został poczęty. "Ciąża" trwała 16 długich miesięcy. W tak zwanym. międzyczasie wspinałam się w Alpach i Kaukazie, osiągając ich najwyższe wierzchołki i mniejsze góry też. Wyprawa w Andy była planowana na styczeń 2002 r. , ale w grudniu był stół operacyjny i 5-miesięczny szlaban na uprawianie sportów. Marzenia przesłoniła wielka góra bólu i tęsknoty. Nie wytrzymałam jednak W marcu pojechałam na narty w Alpy.
We wrześniu 2002 r. poznałam ludzi, dzięki którym moje marzenie stało się wyzwaniem. Sam pomysł wyprawy z Ryśkiem Pawłowskim "Napałem", jednym z najlepszych polskich himalaistów, wydawał się nierealny. Jeszcze zdobycie funduszy i skompletowanie sprzętu. To już szaleństwo! Dzięki pomocy wielu osób oraz mojemu uporowi mogłam wpisać do służbowego kalendarza wielkimi drukowanymi literami:
A C O N C A G U A
Andy, 26.01.-21.02.2003 Uczestników wyprawy poznałam dopiero na lotnisku, w Warszawie i Frankfurcie. Podczas międzylądowania w Buenos Aires już nuciliśmy wspólnie " Podróżować jest bosko!” Na lotnisku w Santiago czekał na nas Rysiek Pawłowski. Wystarczą tylko 24 godziny aby przenieść się o 13 000 km, z mroźnej zimy w zenitalne słońce, z firmowych spraw w inkaski świat nieustannego wiatru i przygody czyhającej za każdym zakrętem. Do Argentyny jechaliśmy krętą andyjską trasą . Przylepiłam nos do szyby, zachwycona górami. Dziki krajobraz kontrastował z pastelowymi barwami skał. Moje góry łososiowe! Pomyślałam. To niewiarygodne, ale te skały mają w sobie więcej barw, niż zachodzące słońce.
Nie od razu wyruszyliśmy w góry. Najpierw trzeba było wykupić pozwolenia na wspinaczkę w odległej Mendozie. To liczące 700-tys. mieszkańców miasto, przedmieściami przybliżało tureckie klimaty, natomiast centrum - europejską stolicę. Niebywały upał oraz ulice wykładane... kafelkami przypominały, gdzie jesteśmy. Po atrakcjach turystycznych typu kąpiel w wodach termalnych w Puente del Inka, pływanie w jeziorze powyżej 3 500 m, spanie pod gwiazdami z widokiem na Krzyż Południa oraz ważenie bagażu pakowanego na muły, ruszyliśmy w drogę. Dojście do bazy trwało 3 dni.
Droga nie wydawała mi się uciążliwą, słońce palącym a kurz wszechobecnym. Szłam w stronę Góry. Obozowiska składały się z kamieni, namiotów, latryn i mułów - z szeroko zawiązanymi oczami. Uporczywy wiatr nocami się jeszcze wzmagał, przekrzykując mojego walkmana. Jednego ranka złożyliśmy wizytę argentyńskim kowbojom, czyli gaucho. Powitali nas chlebem i yerba mate / argentyńska herbata, którą się pije przez specjalną rurkę/ . Na wspomnienie przeprawy przez rzekę, skoro świt, w wodzie mrożącej nawet mózg, chce mi się krzyczeć: Myślałam, że umrę!
Szczyt, 6962 m Od bazy mieszczącej się na wysokości 4 200 m chodziliśmy wahadłowo do obozu I (5 100 m) i II (5 900 m). Oznaczało to dwukrotne lub trzykrotne pokonanie odległości pomiędzy obozami, aby łatwiej się zaaklimatyzować. Przez osypujący się piarg i labirynty penitentów brnęliśmy ku górze. Penitenty, to spotykane tylko w kilku miejscach na świecie śnieżno-lodowe igły, tworzące czasami kilkumetrowy las. Olbrzymie połacie penitentów wytapiały się prawie w mgnieniu oka. Nad zamarzniętym potokiem stworzyły bajkowy świat. Ale powyżej 6000 m żarty się skończyły. W dniu ataku szczytowego do pokonania było 1000 m w pionie, w śniegu, mrozie i przy silnym wietrze. Powyżej 6 500 m szło mi się coraz gorzej. Na 200 m przed szczytem, w tzw. rynnie Canaleta, składającej się z osypujących się kamieni i... kamieni, zaczęłam iść siłą woli. Wśród wirujących płatków śniegu stanęłam na szczycie ok. godz. 16.00. Gratulacje, uśmiechy do kamery, zdjęcie dla Sponsora i trzeba było ruszyć w dół. Po 9 godzinach podejścia i 3 godzinach zejścia wreszcie namiot, śpiworek i herbatka (obóz II). Warto wleźć na prawie 7 000 m, aby przekonać się jak niewiele potrzeba do szczęścia.
Dopiero dochodząc do obozu I poczułam radość ze zwycięstwa. Było ono tym większe, że weszła cała nasza ekipa, 5 panów i ja. W bazie świętowaliśmy sukces po raz pierwszy. W Santiago, podczas spotkania z zaprzyjaźnioną grupą z Kanady, wypowiadaliśmy kolejne górskie życzenia. Jednym z nich jest McKinley, 6194 m na Alasce. Podobno jedna z najzimniejszych gór na świecie, no i trudniejsza technicznie od andyjskiej. Kolejny klejnot w Koronie Ziemi. Mogę go mieć!
Z wyprawy przywiozłam argentyńskie ponczo i przekonanie, że najważniejsze są Góry i Ludzie, których dzięki górom poznajemy.
Anna Borecka-Pasek
RELACJA I (Ryszard Pawłowski)
Zespół oceniają po tym jak kończy.
Sezon 2007 charakteryzowała wyjątkowo kapryśna i zróżnicowana pogoda oraz skrajnie różne warunki. Początkowy okres do 15 stycznia był ciepły, bezwietrzny ale też bezbarwny - powiedziałbym, że mało górski, bo śniegu jak na lekarstwo, a szczyt zdobyć można było w półbutach miejskich. Nasz pierwszy zespół, z teoretycznie silnymi uczestnikami, miał wyjątkowego pecha, ponieważ ataki szczytowe przypadły na początek długotrwałego, niespotykanego od lat załamania pogody: silnych wiatrów i obfitych opadów sniegu, które spowodowały, że teren stał się lawiniasty i niebezpieczny. Dwukrotne ataki zakończyły się niepowodzeniem i spowodowały, że chłopaki stracili zapał i serce do walki. Po ich zejściu do bazy wspólnie z Wojtkiem Falkowskim i Januszem Szubą podjęliśmy próbę dosłownie "ostatniej szansy" i atakiem z Nido de Condores, brnąc w lawiniastym śniegu, walcząc z wiatrem i niską temperaturą, stanęliśmy na szczycie Aconcagua ( 6962m). Byłem pierwszym od 6 dni człowiekiem, który tego dokonał, a Wojtek dotarł tam wkrótce za mną. Jeszcze tego samego dnia zeszliśmy do bazy na Plaza de Mulas.
Pięciodniową przerwę w oczekiwaniu na drugi "turnus" wykorzystaliśmy z Jurkiem Palichem na zwiedzanie atrakcji Pustyni Atakama i moczenie nóg w ciepłych wodach Oceanu Spokojnego.
Z drugą grupą, odżywieni soczystymi stekami w Mendozie i napojeni argentyńskimi winami, wyruszyliśmy na podbój Naszej Góry. Wieści nie były optymistyczne. Duże opady śniegu, silne mrozy i huraganowe wiatry spowodowały, że nawet najlepsze zespoły wracały na tarczy. Głośno wyraziłem nawet obawy, że w porównaniu z nimi jesteśmy "cienkie Bolki" czego mój zespół do końca nie mógł mi wybaczyć - zmobilizował się maksymalnie i zaczął działać jak naoliwiony szwajcarski zegarek :-). Już ósmego dnia od wejścia w Dolinę Horncones wszyscy stanęliśmy w komplecie na szczycie. Brawo Joasiu ! Brawo chłopaki ! Zrobiliście mi wspaniałą niespodziankę ! Miałem też dodatkową satysfakcję, ponieważ stanąłem na szczycie po raz 20-ty.Cóż więcej mógłbym dodać ? Zespół ocenia się po tym jak kończy. Lider Rysiek Pawłowski.
Podsumowanie wejść na Aconcagua 2007:
20 styczeń: Falkowski Wojciech, Pawłowski Ryszard;
11 luty: Gawrzyał Agenor, Giermaziak Jarosław, Hejke Krzysztof, Korzeniewski Krzysztof, Palich Jerzy, Pawłowski Ryszard, Pieczkowska Joanna, Punda Dominik.
Antafagasta
|
Joasia z liderem
|
Niezłomna trójka
|
Samotnie na szczycie |
Pustynia Atakama |
Widok na Berlin |
Tegoroczna styczniowa wyprawa na Aconcagua (6962 m n.p.m. Ameryka Pd) obfitowała w wiele wrażeń spowodowanych głównie (i niestety) gwałtownym oraz długotrwałym załamaniem pogody. Góra zgotowała prawdziwe piekło: było lawiniasto, wiał bardzo silny wiatr i miał miejsce duży opad śniegu na skutek czego, mimo wielu prób, żadnemu z atakujących zespołów przez sześć dni nie udało się zdobyć wierzchołka. Pierwszym śmiałkiem który po sześciodniowym zastoju wspinaczkowym przetarł drogę na szczyt był Rysiek Pawłowski - wraz z najwytrwalszym z uczestników wyprawy Wojciechem Falkowskim w dniu 20 stycznia 2007 roku stanął na szczycie Aconcagua. Gratulacje!
Pod koniec stycznia 2007 roku rusza kolejna wyprawa na Aconcagua pod kierownictwem Ryśka Pawłowskiego. Trzymamy kciuki za Dobra Pogodę !!!
Lider wyprawy - Ryszard "Napał" Pawłowski
cofnij strona główna
|
|