|
ACONCAGUA - (nie)przyjemna góra.
Osiemnaście godzin lotu z Frankfurtu i w końcu lądujemy w Santiago w Chile. Stąd już tylko godzina lotu do Mendozy w Argentynie, by nareszcie na dobre móc rozprostować nogi. W Mendozie mieliśmy załatwić pozwolenia i całą logistykę związaną z wyprawą.
Do Argentyny przylecieliśmy w ostatnich dniach grudnia więc w najbliższej perspektywie mieliśmy jeszcze pożegnanie Starego i przywitanie Nowego Roku. Dodajmy, że w letniej scenerii, bo w Argentynie właśnie rozpoczęło się lato. A że ja co roku w Sylwestra męczę się niesamowicie, by dotrwać do "magicznej" północy, wyjazd wypadł w idealnym dla mnie terminie. Zawsze to coś innego i faktycznie ten Sylwester różnił się od dotychczasowych.
Już następnego dnia wyjechaliśmy do Los Penitentes. Podróż trwała kilka godzin i nie mogę nie wspomnieć o krajobrazie jaki mijaliśmy po drodze. Nie jechaliśmy autostradą, przez duże miasta, a wręcz przeciwnie, cała trasa biegła zwykłą szosą, a gdzie okiem sięgnąć, pośród wzgórz, była nieograniczona, niezagospodarowana przestrzeń. Po prostu bajka. Ponadto droga położona jest wzdłuż rzeki, a równolegle do niej, po drugiej stronie ciągnie się, nieużywana już od dawna, linia kolejowa biegnąca z Mendozy do Sanitago. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez wydrążone w skale tunele, przekraczaliśmy mosty, by przed wieczorem dotrzeć do uroczego miejsca w Los Penitentes skąd następnego dnia mieliśmy przekroczyć granicę parku i już na własnych nogach ruszyć w kierunki naszego celu - Aconcaguy. Wiedziałam, że Aconcagua (wys.6962 m) nie wymaga umiejętności technicznych, ale pogoda potrafi tam być bardzo kapryśna i zmienna, przez co góra choć wygląda może niepozornie i nie tak dostojnie, to wcale nie jest łatwa, o czym mieliśmy okazję się przekonać na własnej skórze, ale po kolei.
Po załatwieniu wszelkich formalności na granicy parku, takich jak sprawdzenie pozwoleń, odebranie niezbędnych worków na śmieci i odpady (również te baaardzo osobiste, że bardziej się nie da), które oczywiście w drodze powrotnej trzeba oddać, mogliśmy rozpocząć wędrówkę. Celem pierwszego dnia było dojście do Confluencji, wys. 3400 m. Jako że był to dopiero początek, odcinek był niewymagający, krótki i przyjemny. Nie przeszkadzało to jednak Ryśkowi co jakiś czas nas poganiać i mobilizować żebyśmy zwiększyli tempo. Pogoda nam sprzyjała, świeciło słońce, a mocniejsze podmuchy wiatru na tym etapie mile chłodziły. Po drodze mijaliśmy stada mułów transportujących worki podróżne i towarzyszących im poganiaczy. Jedynie pył kurzu unoszący się po ich przejściu, pomimo zasłoniętych ust wkradał się bezlitośnie i nie pozwalał swobodnie oddychać. Kiedy dotarliśmy do Confluencji, ogromna kopuła namiotu, w którym mieliśmy się zatrzymać na noc, była jeszcze pusta. Każdy z nas mógł więc spokojnie wybrać sobie pryczę. Zanim udaliśmy się na kolację wyszłam się przejść po obozie i po zaledwie kilku metrach znalazłam podkowę muła. Pomyślałam sobie, że to musi być dobry znak, będzie dobrze!
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy aklimatyzacyjnie do Plaza Francja, wys. 4300 m i choć świeciło słońce, to wiatr dawał nam się we znaki. Odcinek drogi, który mieliśmy do pokonania był już znacznie dłuższy od tego, który pokonaliśmy dzień wcześniej. Kiedy w komplecie dotarliśmy do Plaza Francja, niebo zaciągnięte było chmurami, a odczuwalna temperatura znacznie spadła. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy więc z powrotem do Cofluencji. Droga powrotna dłużyła mi się niesamowicie. Idąc w przeciwną stronę jakoś nie zarejestrowałam tylu pagórków i wzniesień i kiedy myślałam, że to już będzie ostatnie i za moment zobaczę obóz, pojawiało się kolejne podejście, a za nim następne. Do tego cały czas wiał nieprzyjemny wiatr i kiedy w końcu dotarłam do namiotu byłam szczerze zmęczona. "Zameldowali się" też tam nowi lokatorzy różnej narodowości, w tym Darek, z którym potem nie raz łączyliśmy siły i wspólnie wychodziliśmy wyżej, również w tym ostatnim, najważniejszym dniu ataku szczytowego. Tego samego dnia po powrocie, odbyliśmy też obowiązkowe badania lekarskie, które później mieliśmy jeszcze przejść dwukrotnie. I chociaż wyniki miałam bardzo dobre i szybko zasnęłam, to przed północą obudził mnie ból głowy. Wyszłam się przejść, bo i tak nie mogłam usnąć. Na zewnątrz panowała kompletna cisza Wiejący cały dzień wiatr ucichł, a niebo było przepięknie usiane gwiazdami. W pewnym momencie świecąc czołówką w ciemności, zobaczyłam parę oczu, które po chwili zniknęły. Nie zastanawiając się długo do kogo należały, wróciłam szybko do namiotu. Ból jeszcze całkowicie nie minął, ale był jakby mniej intensywny. Udało mi się zasnąć. Po dwóch godzinach, niestety mój sen ponownie został brutalnie przerwany, tym razem przez potwornie głośne chrapanie tuż obok mnie. Miałam wrażenie, że dźwięki wydobywane przez jegomościa wprowadzają w wibracje cały namiot. Mijały kolejne minuty, a mój "sąsiad" dalej swoje. Autentycznie miałam ochotę rzucić w niego butem, a że jego prycza była jakiś metr w linii prostej od mojej, to szanse na trafienie nawet po ciemku miałam spore... Wytrzymałam godzinę, aż w końcu wstałam, potrząsnęłam puchowym śpiworem i kimś w nim schowanym:
- Excuse me - chciałam być grzeczna, chociaż w środku aż we mnie kipiało - you're snoring to loud! We can't sleep!
- Que???
- You are to loud!!!
Wystarczyło. Do rana był spokój :) Dlaczego od razu tego nie zrobiłam...?
Plan na rano był taki, by zaraz po śniadaniu wyruszyć do Plaza de Mulas, ponownie do wys. 4300 m, ale okrążając górę z drugiej strony. Również rano, zagadka tajemniczych oczu została rozwiązana. W pobliżu obozu kręcił się lis i to pewnie jego w nocy spotkałam.
Kilkunastokilometrowy odcinek, który mieliśmy pokonać tego dnia, był dla mnie dość wyczerpujący. Nie to, żebym miała coś przeciwko długim dystansom, wręcz przeciwnie, ale ukształtowanie terenu jest takie, że przez większość dystansu idzie się właściwie po płaskim, a wysokość zdobywa się dopiero na ostatnich kilku kilometrach. Szlak w dolinie po kamieniach, piachu, non stop pod silny wiatr, sprawiały, że plecak z każdym kilometrem ciążył mi coraz bardziej. Nie byłam w stanie utrzymać tempa chłopaków, zwłaszcza na ostatnich kilometrach, kiedy zrobiło się już mocno górzyście i zaczął padać śnieg. Do Base Campu - Plaza de Mulas dotarłam kilkanaście minut po Bartku, Ryśku i Tomku. Pomimo zmęczenia musieliśmy jeszcze znaleźć miejsca na namioty i je rozstawić. Obóz tętnił życiem i faktycznie wybranie odpowiedniej lokalizacji i "urządzenie się" trochę nam zajęło. Spotkaliśmy też Darka, który dołączył do swoich koleżanek, które już od kilku dni czekały na poprawę pogody, by móc ruszyć w górę.
Przed wieczorem cały obóz przyprószony był cienką warstwą śniegu. Jedynie kolorowe namioty rozjaśniały krajobraz. Niskie chmury nie pozwalały nam jednak zobaczyć szczytowych partii Aconcaguy, a dość strome podejście powyżej obozu zanurzone we mgle budziło mój respekt i dodawało tej górze tajemniczości i grozy.
Skończyły się płaskie podejścia - pomyślałam. Od tej pory każdy metr będzie "pod górkę", każdy metr będzie zwiększał wysokość położenia, a do pokonania, było nie było, w sumie ponad dwa i pół kilometra w pionie. Moje obawy były więc chyba uzasadnione. Do tego doszły jeszcze niezbyt sprzyjające prognozy pogody, bo podobno od wielu lat o tej porze nie było opadów śniegu. Również ciągłe podmuchy nie nastrajały pozytywnie. Łopoczący namiotem wiatr sprawiał, że trudno było o sen i w nocy budziłam się co chwilę zerkając z nadzieją na zegarek. Czekanie na pierwsze promienie słońca zdawało się trwać w nieskończoność. Na szczęście kolejny dzień przeznaczony był na odpoczynek, a jedyną aktywnością było postawienie messy i wizyta u lekarza. Potem każdy mógł się zająć czym chciał. Obserwowałam podejście i powoli przemieszczające się ku górze punkciki wiedząc, że następnego dnia sama będę jednym z nich. Nad szczytem Aconcaguy widać było poszarpany wiatrem obłok. Ależ tam musiało wiać...
Widok na zachodnią ścianę Aconcagua.
Naszym celem na kolejny dzień było aklimatyzacyjne wyjście do Canady, do wys. około 5000 m. Pomimo tego, że wyszłam jako jedna z ostatnich, strome podejście, którego od dwóch dni trochę się obawiałam, nie okazało się wcale takie wyczerpujące. Ku mojemu dużemu zdziwieniu szybko wyprzedziłam kilku naszych chłopaków i dalej swoim tempem zdobywałam wysokość mając przed sobą tylko Bartka. Po nocnych opadach śniegu, szlak był trochę zawiany więc starałam się nie tracić go z zasięgu wzroku. Dotarcie do Canady zajęło mi dwie i pół godziny i byłam zdziwiona kiedy okazało się, że to już tu. Wczesnym popołudniem wróciłam do obozu. W czasie naszego wyjścia Rysiek zorganizował "mebelki" do messy, postarał się o cebulę i pomidory więc po powrocie czekała nas prawdziwa uczta. Kanapki nigdy nie smakowały mi lepiej niż tam, na ponad czterech tysiącach metrów.
Następny dzień miał być dniem odpoczynku w bazie, ale Bartek i ja, za zgodą Ryśka oczywiście, zdecydowaliśmy się "przejść" na pobliski pięciotysięcznik - Bonete (wys. 5030 m) Nie śpiesząc się, po śniadaniu ruszyliśmy. Po dwóch godzinach, na wysokości około 4600 m, na ośnieżonym podejściu zauważyliśmy, że nie tylko my tego dnia wybraliśmy sobie tą górę za cel. Szybko dogoniliśmy powoli poruszającego się, jak się za chwilę okazało, Argentyńczyka. Zdziwiło nas, że mimo słońca i śniegu nie miał założonej czapki na bardzo krótko ostrzyżoną głowę, a gogle zsunięte miał na czoło. Kiedy zbliżyliśmy się dostatecznie blisko, zauważyłam, że ma już dość mocno spaloną słońcem twarz, a skóra na policzkach i ustach zaczyna mu schodzić. Delikatnie zwróciliśmy uwagę, że powinien założyć czapkę i gogle i zaproponowaliśmy krem z filtrem, ale odmówił. Zamieniliśmy dosłownie kilka zdań, on po hiszpańsku, my po angielsku. Upewnił się, czy my też idziemy na Bonete i po kilkunastu minutach rozstaliśmy się. Oboje uznaliśmy, że wyglądał dziwnie, ale nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy tylko ruszyliśmy w górę. Przed nami było jeszcze sporo drogi, a chcieliśmy o przyzwoitej porze wrócić do bazy. Zgodnie z instrukcjami Ryśka, w partii podszczytowej trzeba było przejść pod okapem i dalej kierować się w prawo. Miałam wrażenie, że to podejście nigdy się nie skończy, że niemalże obeszliśmy ten wierzchołek dookoła, przeciskając się przez ogromne głazy i rynny śnieżne. Aż w końcu jest! Mały metalowy krzyż zwiastujący, że cel został osiągnięty. Niestety wraz z naszym wejściem, pogoda raptownie się zmieniła. Po drugiej stronie w dolinie, aczkolwiek dość blisko nas, słychać było wyładowania atmosferyczne, zaczęło silnie wiać i sypnęło gęstym gradem. Plan był więc prosty. Łączymy się przez radiotelefon z bazą, gdyż zbliżała się godzina umówionego połączenia z Ryśkiem, robimy kilka zdjęć i schodzimy. Kiedy stanęłam do zdjęcia w pobliżu krzyża, poczułam jakby prąd mnie przeszył. Odruchowo przykuliłam się, a Bartkowi udało się uwiecznić na zdjęciu tą dziwną pozycję z grymasem na twarzy. Zaczynało robić się niebezpiecznie. Nie ważne było już pozowanie do zdjęć, oboje trochę zziębnięci chcieliśmy jak najszybciej ruszyć z powrotem. Przez moment mieliśmy nawet wątpliwości, którędy prowadzi droga w dół, między które głazy powinniśmy się kierować, gdyż nasze ślady zostały już zawiane. Na nasze szczęście zadymka szybko minęła i dalej schodziliśmy już przy dobrej widoczności. W pewnym momencie zauważyliśmy, że nie tylko my zostaliśmy na zboczu. Dość szybko zbliżyliśmy się do człowieka w pomarańczowej kominiarce, który jak tylko nas zobaczył, zapytał o drogę do bazy. Od razu rozpoznaliśmy w nim spotkanego wcześniej Argentyńczyka...
Ale jak to? On tutaj? - pomyślałam. Przecież cztery godziny temu spotkaliśmy go dokładnie w tym samym miejscu...?
Facet przez kilka godzin chodził w kółko na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Nie było z nim najlepiej. Pomimo tego, że założył coś na głowę, to cienką kurtkę i bluzę miał rozpiętą. Mówił coś kompletnie beż sensu, a to nie był dobry znak. Pomogłam mu się pozapinać i postanowiliśmy, że Bartek pójdzie jako pierwszy, potem Argentyńczyk, a za nim ja, by mieć go "na oku". Niestety był już bardzo zmęczony i wysokość dała mu się mocno we znaki. Co chwilę potykał się, schodził ze ścieżki i przede wszystkim szedł bardzo powoli. Z porwanej kieszeni kurtki wypadła mu woda w małej butelce po Coca Coli. Mobilizowałam go najlepiej jak umiałam, tłumaczyłam, że im szybciej znajdzie się niżej, tym lepiej dla niego, chociaż pewnie i tak niewiele z tego rozumiał... Poczułam się spokojniejsza kiedy zeszliśmy z ośnieżonego stoku, aczkolwiek dla niego zejście po kamieniach również nie było takie proste. Na prostszych odcinkach, kiedy mogłam iść obok, chociaż przez chwilę starałam się jedną ręka unieść jego plecak, by szło mu się lżej, aczkolwiek sama też byłam już zmęczona. Zarówno ja, jak i Bartek byliśmy trochę poirytowani tym, że nie możemy schodzić własnym tempem, jednocześnie mieliśmy świadomość, że nie możemy go tak zostawić. Nie udało nam się również połączyć z Ryśkiem, żeby poinformować dlaczego tak długo nas nie ma. Około godziny osiemnastej dotarliśmy do bazy. Odprowadziliśmy Argentyńczyka do punktu medycznego, by tam się nim zajęli, a sami udaliśmy się w kierunku naszych namiotów. Na zewnątrz czekał na nas Rysiek. W skrócie opowiedzieliśmy mu o naszej przygodzie. Chyba zrobiliśmy dobry uczynek... Nie wiem jak Bartek, ale ja miałam większą satysfakcję z tego, że bezpiecznie sprowadziliśmy go na dół, niż z wejścia na pięciotysięcznik. Kolejny dzień wyprawy dobiegał końca. Ciekawe co przyniesie następny i kolejne - pomyślałam.
Nasza baza Plaza de Mulas na wys. 4300 m.
Następnego dnia po śniadaniu wyszliśmy do Nido de Condores na wys. 5550 m., ponownie mijając Canadę, z tą różnicą, że to był jedynie przystanek, a nie miejsce docelowe. I właśnie gdzieś na wysokości Canady zerwał się silny wiatr i zaczął padać śnieg. Podejście było męczące i bardzo mi się dłużyło. Przez ostatnie kilkaset metrów musiałam się często zatrzymywać. Kompletnie opadłam z sił. Nie dość, że ostro pod górę, to jeszcze w śniegu. Miałam dosyć jak na ten dzień, a wiedziałam, że musimy jeszcze rozstawić namioty dla siebie i pozostałych. Bardzo pomocny przy tym okazał się wspomniany wcześniej Darek. Zwłaszcza na tej wysokości poruszał się zdecydowanie sprawniej niż ja i Tomek, który mi towarzyszył podczas podejścia. Kiedy do obozu dotarł Rysiek, większość namiotów była już rozstawiona i nawet jeśli nie do końca wyglądało to tak, jak to sobie wyobrażał, to było już za późno na reorganizację naszego mini osiedla. Zmęczona i zziębnięta z niecierpliwością obserwowałam jak śnieg w garnku się topi, by w końcu napić się gorącej herbaty, a potem zaszyć się w ciepłym śpiworze i w końcu odpocząć. Od momentu gdy doszliśmy do Nido de Condores pozostały na osiągnięcie celu czas, jakby przyśpieszył jeszcze bardziej. Wiedzieliśmy, że nie mamy go zbyt wiele, a dodatkowo prognozy pogody na najbliższe dni też nie były przesadnie optymistyczne. Chcieliśmy wykorzystać każdy dzień dlatego już następnego dnia wyszliśmy aklimatyzacyjnie do obozu o nazwie Berlin na wysokości około 6000 m, a następnie do Colera, na podobnej wysokości, ale po drugiej stronie góry. Szliśmy w słońcu i śniegu, ale kiedy wraz z Bartkiem dotarłam do Colera, który położony jest na odsłoniętym plateau dopadł nas tak silny wiatr, że jedyną moją myślą była chęć jak najszybszego powrotu, albo chociażby skrycia się gdzieś, gdzie ten przeszywający zimnem wiatr nas nie dosięgnie.
Następny dzień był przeznaczony na odpoczynek, jednak rano wszystkich obudził krzyk Wieśka dochodzący z jednego z namiotów:
- Rysiek ratuj! Nic nie widzę!
Okazało się, że poprzedniego dnia Wiesiek niekoniecznie zakładał okulary przeciwsłoneczne, a intensywne światło promieni słonecznych odbite od śniegu spowodowało chwilową ślepotę śnieżną. Na szczęście był z nami Leszek, z zawodu i zamiłowania lekarz...ginekolog. Jednak w tej materii też sobie poradził i wieczorem Wiesiek, który faktycznie się wystraszył, czuł się już znacznie lepiej.
Decyzją Ryśka, Bartek, ja i on sam w nocy mieliśmy wyruszyć na szczyt. Dołączył też do nas Darek. Pozostali mieli ten dzień przeznaczyć na ponowne aklimatyzacyjne wyjście do Berlina.
Nie lubię tego momentu kiedy w środku nocy dzwoni budzik, kiedy trzeba wyjść z ciepłego śpiwora prosto na mróz. Na szczęście nie wiało zbyt mocno. Zaopatrzeni w termosy z gorącą herbatą byliśmy prawie gotowi do wyjścia. I wtedy, w trakcie gdy zakładałam raki, zapięcie jednego z nich pękło.
- K**** mać! Tylko nie teraz!
Wiedziałam, że bez raków iść nie mogę. Żaden z chłopaków też nie mógł mi pożyczyć, bo wszyscy mieli zaplanowane wyjście w ciągu dnia. W momencie kiedy zapięcie strzeliło w mojej głowie przewinęło się tysiąc myśli, łącznie z tą, że ta góra chyba nie chce, żebym się na nią pchała. Pomimo mrozu od razu zrobiło mi się gorąco. To nie wróżyło niczego dobrego. Jedynym rozwiązaniem było ponaciąganie pasków, by rak "jakoś" się trzymał. Nie miałam jednak gwarancji, że po kilku krokach się nie poluzuje, ale też zbytnio nie było innego wyjścia. Miałam nadzieję, że wytrzyma, że nie potknę się gdyby jednak się wypiął, bo to mogłoby być niebezpieczne. Po takim mocnym przebudzeniu, ruszyliśmy ku górze. Nie było księżyca, który naturalnie oświetlałby nam podejście i poza tym, co widzieliśmy w promieniu światła czołówek, panowała kompletna ciemność. Momentami dały się odczuć silne podmuchy wiatru i ścieżka stawała się coraz mniej widoczna. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że zeszliśmy ze szlaku prowadzącego do Berlina, czy Colera. Ponad półtorej godziny zajęło nam znalezienie właściwej drogi. Kosztowało nas to dużo sił i energii, a pogoda robiła się coraz bardziej wietrzna. Kiedy dochodziliśmy do Colera wiało już tak strasznie, że właściwie trudno było iść. Czułam ogromne zmęczenie i senność tylko nie wiem, czy spowodowane tym pierwszym, czy niedotlenieniem. Poza tym, pomimo, grubej puchowej kurtki, łapawic i porządnych butów byłam potwornie zziębnięta. Około siódmej rano udało nam się dotrzeć do schronu "Elena" znajdującego się na plateau. To mały, wielkości może dwa na dwa metry baraczek, postawiony przez rodziców zmarłej tam Włoszki o imieniu Elena. Postanowiliśmy, że poczekamy godzinę i potem postanowimy co robić dalej. Przez ten czas próbowaliśmy rozgrzać zmarznięte dłonie i stopy. Kiedy tylko usiadłam, momentalnie przysnęłam i obudził mnie szelest ogrzewacza, który wypadł mi z dłoni. O ile dłonie udało mi się rozgrzać, w stopy dalej było mi zimno. Ale nie mi jedynej. Wszystkim nam to podejście dało się mocno we znaki, a to dopiero była wysokość około 6000 m. Kiedy Rysiek postanowił, że rezygnujemy, w głębi duszy się ucieszyłam. Wiedziałam, że tego dnia nie dałabym rady. Schodziliśmy w słońcu, ale i potwornym wietrze. Od początku to wyjście się nie układało. Począwszy od pękniętego raka po nasze błądzenie. Cieszyłam się kiedy w końcu mogłam się znaleźć w "zaciszu" namiotu w Nido de Condores. Tego dnia, jeden z Tomków (było ich dwóch na wyprawie), który był dość mocno przeziębiony, po usłyszeniu naszych relacji, zrezygnował. Rysiek sprowadził go na dół, do Plaza de Mulas. Miał wrócić następnego dnia, a dla nas miał to być dzień odpoczynku przed kolejną i ostatnią próbą ataku szczytowego. Chłopaki, łącząc się przez radiotelefon z Liderem uzgodnili, że po południu wyniosą namioty i śpiwory do Berlina, żeby tam spędzić noc. Chcieli w ten sposób zmniejszyć wysokość do pokonania w dzień ataku szczytowego. Ja sama zastanawiałam się, czy też tego nie zrobić, bo przewyższenie, jakie pozostało do szczytu było faktycznie spore więc wiedziałam, że będzie to ogromny wysiłek dla organizmu. Jednak sama myśl, że miałabym spędzić, zapewne i tak nieprzespaną, noc w tym huraganowym wietrze, odwiodła mnie od tego pomysłu. Postanowiłam, że zostanę w Nido, poczekam na Ryśka, a w nocy wyjdziemy odpowiednio wcześniej, by o szóstej dotrzeć do chłopaków do Berlina i potem już iść razem. Kiedy wzrokiem odprowadzałam chłopaków pojawiały się jeszcze myśli, czy podjęłam właściwą decyzję. A co jeśli następnego dnia zabraknie mi sił? Wieczorem udało nam się połączyć z chłopakami. Czuli się dobrze, ale zgodnie z przewidywaniami wiało bardzo mocno. Umówiliśmy się, że będą gotowi na godzinę szóstą rano. Dla nas oznaczało to pobudkę około trzeciej w nocy, tzn. takie były założenia, ale wzięły w łeb, gdyż zaspaliśmy. Zbytnio mnie to nie zmartwiło, bo czułam się w miarę wypoczęta i przede wszystkim dobrze spałam. A różnie z tym wcześniej bywało. Długo nie mogłam przestawić się na inną strefę czasową i często się zdarzało, że po trzech godzinach snu, resztę nocy się męczyłam.
Mieliśmy godzinne opóźnienie. Kiedy około siódmej dotarliśmy do Berlina, chłopaki "już" się krzątali. Noc mieli ciężką z uwagi na silne podmuchy wiatru. Na chwilę wskoczyłam do jednego z namiotów, żeby się ogrzać, bo jednak trochę zmarzłam, by po chwili ruszyć za chłopakami. Niestety promienie słońca nie dosięgały tej strony góry, w związku z czym podejście po kamieniach, momentami w śniegu, nie należało do przyjemnych. Poza tym niezmiennie towarzyszył nam silny wiatr. Jako pierwsi wyszli: Bartek i Darek, potem szłam ja i Wiesiek, a pozostali czyli Tomasz, Wojtek, Leszek i Rysiek, ruszyli za nami, chociaż tego już nie widzieliśmy. W momencie, kiedy znaleźliśmy się w zasięgu promieni słonecznych szło mi się zdecydowanie lepiej, aczkolwiek ciągle musiałam energicznie pracować palcami, bo czułam jak drętwieją z zimna. No, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Sporo ludzi tego dnia wyruszyło ku górze, ale wszyscy znaliśmy przecież prognozy pogody, a te mówiły jedno. Albo tego dnia, chociaż warunki i tak były trudne, albo wcale, bo przez najbliższe dni i tak silny wiatr, miał się jeszcze wzmóc. Starałam się iść równo, swoim tempem i zająć myśli, by czas i wysokość szybciej mijały. Tak się ułożyło, że było to kilka dni przed moimi urodzinami i akurat w tym dniu miała się odbyć msza w mojej intencji. Właściwie to się odbywała w trakcie gdy ja, oddalona o tysiące kilometrów, walczyłam z wysokością, zimnem i tym potwornym wiatrem. Wiedząc, że w tym konkretnym momencie chociaż kilka osób myślami jest ze mną sprawiło, że podświadomie było mi raźniej. Psychicznie byłam podbudowana i chociaż do szczytu było jeszcze bardzo daleko, to chciałam powalczyć. Ale kiedy doszłam do Independencji, do wysokości 6250 m byłam bliska rezygnacji. Wiatr był tak silny, że momentami trudno było stać. Zrobiliśmy tam krótki odpoczynek. Nieco powyżej, na grani stał rengers. Moją pierwszą myślą było to, że z powodu silnego wiatru wycofuje ludzi, gdyż część schodziła, i że niezależnie od nas, będzie już po wszystkim. Bartek i Darek, którzy szli przede mną, minęli go jednak i zniknęli za granią. Wtedy i ja postanowiłam, że skoro oni poszli, to ja również tak łatwo się nie poddam. Wiesiek też był pełen obaw i wspomniał coś o rezygnacji. Nie czekałam jednak na jego decyzję, poszłam sama. Za granią rozpościerał się długi trawers. Na wąskiej ścieżce momentami śnieg zapadał się głęboko. Musiałam bardzo uważać, bo chwila nieuwagi mogła kosztować kilkusetmetrowy zjazd w dół. Kiedy byłam mniej więcej w połowie trawersu odwróciłam się, ale za mną nikt już nie szedł. Byłam przekonana, że Wiesiek i pozostali postanowili jednak zawrócić. Chłopaków przede mną też straciłam ze wzroku. Widocznie wyprzedzili kilkoro ludzi i poszli szybciej. Ja nie miałam siły, by podkręcić tempo. Starałam się skupić na każdym stawianym kroku i energicznym ściskaniu dłoni, żeby rozgrzać palce. Nie było to łatwe, bo jednocześnie trzymałam kijki. Trawers w końcu się skończył, mogłam chwilę odpocząć w zaciszu skał, w miejscu zwanym Canaletą. Potem czekało mnie bardzo strome podejście, ale było już niedaleko, przynajmniej wizualnie, bo w dalszym ciągu do pokonania było około 250 m przewyższenia. Mimo to, pomyślałam, że się uda. Przecież nie wycofam się będąc tak blisko celu. Wróciło pozytywne myślenie.
Sporo ludzi odpoczywało w Canaletcie więc postanowiłam, że zatrzymam się tylko na chwilę i ruszę przed całą grupą. Od tego momentu szłam już w towarzystwie Bartka, Darek poszedł szybciej. Co chwilę się zmienialiśmy, raz Bartek szedł przodem, raz ja. Staraliśmy się w miarę możliwości i sił mijać odpoczywających co i rusz ludzi różnej narodowości. Szczególnie zapamiętałam parę Rosjan, bo widać było, że kobieta czuła się bardzo źle. Sami również byliśmy już potwornie zmęczeni. W partii podszczytowej zrobiło się dosyć tłoczno, część ludzi schodziła, a to oznaczało, że szczyt faktycznie był tuż tuż. W końcu, około godziny piętnastej jest! Upragniony szczyt 6962 m!
Na szczycie Aconcagua (6962 m) - 13 stycznia 2016.
Uściskaliśmy się z Bartkiem gratulując i dziękując sobie nawzajem. Trafiliśmy idealnie, bo świeciło słońce, a wiatr jakby trochę przycichł. Mogliśmy więc nacieszyć oczy widokami. Włożyłam pod kamień obrazek św. Rity, który mi towarzyszył od początku, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i właściwie godzina minęła nie wiadomo kiedy. Kiedy postanowiliśmy, że czas schodzić, bo oboje przemarzliśmy już, a niebo zasnuło się mgłą, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu na szczycie pojawił się Wiesiek. Od niego dowiedzieliśmy się, że Wojtek i Tomasz są już niedaleko, a Leszek i Rysiek zawrócili. Tomasz pomimo tego, że nie czuł się najlepiej i chłopaki radzili mu, żeby się wycofał, postanowił iść dalej. Schodząc, kilkadziesiąt metrów pod szczytem spotkaliśmy chłopaków. Faktycznie Tomasz nie wyglądał dobrze, ale za nic nie chciał się przekonać, by zawrócić. Postanowiliśmy więc, że będziemy powoli schodzić w kolejności: ja, potem Bartek. Schodzenie po śniegu i kamieniach, na tej wysokości wcale nie jest takie szybkie i trzeba być bardzo czujnym. Po zaledwie kilkudziesięciu metrach, kiedy się odwróciłam, Bartka nie było. Dopiero po chwili zobaczyłam jak próbuje wygramolić się z kamieni. Kiedy doszedł do mnie okazało się, że kompletnie opadł z sił i schodził jakby był na rauszu. Puściłam go przodem, ale szedł zupełnie na "miękkich nogach". Nachylenie było dość duże, do tego śnieg i ogromne kamienie. Bałam się, żeby znowu się nie potknął i nie poleciał kilkaset metrów w dół. Często robiliśmy przystanki więc Wiesiek i Wojtek nas dogonili, ale sami też nie byli w dużo lepszej formie. Tomasz był jeszcze na górze.
Co jest chłopaki? - pomyślałam lekko wystraszona. To Wy jesteście facetami, nie ja, nie róbcie mi tego!
Postanowiliśmy, że skontaktujemy się z Ryśkiem, żeby doradził nam co robić. Okazało się jednak, że Rysiek dał swój radiotelefon Tomaszowi, a ten oddał go Wieśkowi, mówiąc, że i tak nie umie go obsługiwać. Strasznie mnie to zirytowało. Przecież tyle razy Rysiek pokazywał nam jak się to robi. Wzięłam radiotelefon od Wieśka i spróbowałam się skontaktować z Leszkiem. Na szczęście szybko się odezwał. Po krótce przedstawiłam mu jak wygląda sytuacja i uzgodniliśmy, że dwie najgorzej czujące się osoby będą powoli schodzić, a dwie zostaną i poczekają na Tomasza. Szybko jednak stwierdziłam, że to nie ma sensu, bo oprócz mnie wszyscy trzej czuli się na tyle źle, że powinni jak najszybciej tracić wysokość. Zostałam więc sama. Powyżej, oprócz Tomasza, nie było już nikogo. Widziałam go stojącego niepewnie kilkadziesiąt metrów powyżej. Krzyczałam, żeby schodził, ale albo mnie nie słyszał, albo nie był w stanie poruszać się szybciej. Pech chciał, że ponownie pojawiły się mgły i oczami wyobraźni widziałam go lecącego w przepaść. Była już siedemnasta, a on jeszcze nie zszedł do Canalety, do wys. 6700 m. Jakby brakowało mi wrażeń, Rosjanka, na którą wcześniej zwróciłam uwagą, traciła przytomność i jej partner właściwie tylko asekurował ją, gdy ona niemalże bezwładnie zsuwała się po stoku. W Canaletcie, gdzie teren jest odrobinę wypłaszczony i gdzie czekałam na Tomasza, krzycząc co i rusz, by się pospieszył, straciła całkowicie przytomność. Autentycznie byłam przestraszona. Towarzyszący jej, zrobił jej zastrzyk i podał tlen. W tym czasie dotarł też Tomasz, ale na moje gwałtowne, stanowcze i raczej niezbyt miłe nalegania, by się pospieszył, bo musi jak najszybciej znaleźć się niżej, odpowiadał tylko, żebym go zostawiła, że on ma czołówkę, GPS i sobie poradzi. Naprawdę nie miałam ani sił, ani ochoty użerać się, w gruncie rzeczy, z obcym mi człowiekiem. Ale chodziło przecież o jego zdrowie. Połączyłam się z Leszkiem i ustaliliśmy, że zamiast schodzić dłuższą drogą, do namiotu w Berlinie, spróbuję sprowadzić go krótszą, ale za to bardziej stromą i bezpośrednio do Nido de Condores. Plan był chyba dobry, ale jego realizacja znacznie gorsza. Tomasz co kila kroków zatrzymywał się, siadał na śniegu i mówił, że musi odpocząć. Wiedziałam, że nie możemy schodzić tak wolno, bo zastanie nas noc, ale byłam bezradna. Nie pomagały ani mój krzyk ani prośby. Łzy same cisnęły mi się do oczu i nawet nie próbowałam ich powstrzymać. Ze stoku dobrze widziałam położony kilkaset metrów niżej obóz Nido de Condores. Był tak blisko w zasięgu wzroku, a jednak namiociki wyglądały jak niewielkie kolorowe kropeczki na białym śniegu. W pewnym momencie postanowiłam, że jednak spróbuję zejść szybciej, by sprowadzić pomoc. Niestety oznaczało to, że Tomasz zostanie sam na stoku. Przekazałam swoją decyzję Leszkowi, który znajdował się w Berlinie mniej więcej na tej samej wysokości co ja. Starałam się schodzić tak szybko, na ile mogłam, ale obóz wizualnie powiększał się niezwykle powoli. Po swojej lewej stronie obserwowałam jak słońce powoli chyli się ku szczytom górskim. Od wejścia na szczyt nie napiłam się nawet łyka herbaty, chociaż już bardzo odczuwałam pragnienie i język kleił mi się do podniebienia. O dwudziestej pierwszej, zmęczona fizycznie i kompletnie wycieńczona psychicznie, dotarłam do Nido. Ostatni raz połączyłam się z Leszkiem, by mu to powiedzieć i podziękować, a potem zalana łzami przekazałam Ryśkowi, że Tomasz został i trzeba go sprowadzić. Niestety z tej odległości nie było widać, gdzie dokładnie się znajdował.
A co jeśli coś mu się stanie? a ja go tam zostawiłam... - taka myśl towarzyszyła mi od momentu, kiedy to zrobiłam. Będąc już w namiocie długo nie mogłam się uspokoić. Wyjechałam na urlop, żeby odpocząć psychicznie, tymczasem w tym momencie emocjonalnie i wewnętrznie byłam zmaltretowana.
Na szczęście Tomasz zachował się na tyle przytomnie, że kiedy słońce zaszło, zaświecił czołówkę. Rengersi i Rysiek wiedzieli już dokąd iść. Nie wiem jakby do niego dotarli gdyby nie to malutkie światełko, które od tej pory ja również co jakiś obserwowałam z namiotu. Skuliłam się w śpiworze z myślą, że może nie bez znaczenia było to, że na szczycie zostawiłam obrazek św. Rity, patronki od spraw trudnych...
Równo o północy rengersom wraz z Ryśkiem udało się bezpiecznie sprowadzić Tomasza do obozu.
Dwa dni później, Lider Rysiek, Leszek i ja, siedzieliśmy już w Penitentes. Pijąc piwo cieszyliśmy się, że przygoda z Aconcaguą zakończyła się pomyślnie. Pomimo, iż Leszkowi nie udało się stanąć na szczycie, nie było w nim rozgoryczenia. Cieszył się podobnie jak ja z całej wyprawy, bo przecież wyprawa to nie tylko szczyt. Należy dostrzec i czerpać radość z tego, co jest poza, co jest dookoła, a Leszek potrafi to, jak mało kto.
W małym, kameralnym gronie świętujemy moje urodziny i wejście szczytowe!
Aconcagua pokazała nam, że nie ma łatwych gór. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to fakt, iż nie wymaga nie wiadomo jakich umiejętności nie oznacza, że można ją lekceważyć. Nie można. Nie powinno się, bo może się to źle skończyć. Warunki pogodowe są bardzo specyficzne i charakterystyczne i trzeba mieć trochę szczęścia, żeby "wstrzelić się" w pogodę. Nam się udało, chociaż mieliśmy presję czasu i wiedzieliśmy, że w razie niepowodzenia kolejnej próby nie będzie.
Wejście na Aconcaguę nie zakończyło naszej przygody z Agrentyną. Postanowiliśmy, że skoro już tam jesteśmy, to w celach czysto rekreacyjnych wybierzemy się do Patagonii, skoro Rysiek i tak tam jechał (w celu bardziej ambitnym, żeby była jasność).
Na lotnisko w Mendozie wpadliśmy dość późno. W całym tym pędzie i pośpiechu wyszło tak, że torba Ryśka została "podpięta" pod mój paszport, co właściwie nie powinno mieć znaczenia, ale... Siedzimy wygodnie w samolocie, pasy zapięte, gotowi do kołowania i w pewnym momencie na pokład wchodzi pracownica lotniska w jaskrawej kamizelce, podchodzi do mnie i mówi:
- Ms Kalka? (zachowałam oryginalną wymowę), czy mogłaby pani pójść ze mną? Jest mały problem z pani bagażem...
Świetnie! - pomyślałam, tylko czy oby na pewno z moim?! Ale tego już jej powiedzieć nie mogłam... Idziemy przez płytę lotniska i już z daleka widzę jaskrawożółtą stulitrową torbę Ryśka, a wokół niej trzy osoby z obsługi w asyście.
- Czy to pani bagaż?
Hmm...właściwie to nie mój...ale przecież nie powiem im tego, bo będzie jeszcze większe zamieszanie...
- Tak.
- Czy może pani otworzyć torbę?
Super! Mam nadzieję, że Rysiek nie wpadł na pomysł, żeby zamknąć ją na kłódkę. Poza tym, przecież ja nawet nie wiem, co on w niej ma...? Kłódki nie ma, nie jest tak źle. Otwieram więc torbę, a w niej, w potwornym nieładzie, przemieszane ubrania z kablami od ładowarek, gazetami, butami, bielizną i sama nie wiem czym jeszcze :) (przepraszam Ryśku, ale ujęłam to najdelikatniej jak mogłam :) ).
- Czy ma pani radiotelefon?
Ja nie, ale Rysiek może je tu gdzieś mieć... - pomyślałam.
- Tak.
- Proszę wyjąć.
Jasny gwint! A gdzie ja teraz znajdę ten radiotelefon? Pewnie w swoim stylu schował je gdzieś do rękawicy, albo skarpety. Przecież nie wywalę mu wszystkiego z torby... No dobra, zanurzam rękę i próbuję wymacać coś na kształt radiotelefonu z jednej strony...Nic! Uśmiecham się sztucznie w kierunku stojących nade mną pracowników lotniska. Swoją drogą ciekawe, co sobie pomyśleli widząc męskie gatki w "mojej" torbie. Drugie podejście w środek torby i... jest! Pod butem, w czapce, gdzieś między termosem, rakami, a ręcznikiem dało się wyczuć radiotelefon. Podaję im go.
- Jeszcze jakieś?
Wiem, że powinien być jeszcze jeden wiec, mówię, że tak i szukam dalej. Całe szczęście dość szybko udało mi się go zlokalizować, bo już chwilę to wszystko trwało, a słońce grzało niemiłosiernie. Radiotelefony zostały dokładnie obejrzane, a niepodłączone zresztą do nich akumulatorki, na wszelki "słuczaj" jeszcze odseparowane.
- Everything is OK. Gracias. - usłyszałam.
Wyglądało na to, nie wyczerpaliśmy jeszcze limitu ciekawych i zabawnych sytuacji przewidzianych na tą wyprawę. Aczkolwiek za wrażeniami podobnymi do tych, które towarzyszyły mi podczas zejścia z Aconcaguy, nie tęskniłam. Byłam jednak gotowa na nieznany ciąg dalszy. Patagonio, here we come!
Joanna Całka
cofnij strona główna
|
|