"Też tu będziesz" – tak brzmiała wiadomość, którą otrzymałam od Ryśka Pawłowskiego kilka dni po powrocie z Elbrusa we wrześniu 2013 roku, kiedy to on rozpoczął już swoją kilkumiesięczną wyprawę w Himalaje. Ale jak to? Ja w Himalajach? ...a właściwie to dlaczego nie...? No tak, tylko Ama Dablam to zupełnie inna bajka, inna wysokość i stopień trudności w porównaniu z tym, z czym miałam do czynienia do tej pory. Umiejętności wspinaczkowych brak, czasu na przygotowania niewiele, a jak się mieszka na Warmii gdzie ni skały, ni ścianki w okolicy nie uświadczysz, to jest to jednak jakiś problem L. Ale myśl o wyjeździe do Nepalu coraz częściej zaprzątała mi głowę. Oczywiście co pewien czas pojawiały się wątpliwości, czy to w ogóle ma sens, jednak jak się powiedziało „a”, to potem trzeba już lecieć do końca abecadła. Decyzja została podjęta: jadę w Himalaje!!!
W Nepalu wszystko dla mnie było nowe. Katmandu to niewątpliwie miasto kurzu i nie cichnących klaksonów, i sama nie wiem czego było więcej. Za to ludzie są przyjaźnie nastawieni i nawet spacerując późnym wieczorem można czuć się bezpiecznie. Pierwsze dni spędziliśmy na załatwianiu formalności związanych z pozwoleniami, z wizytą w Ministerstwie Turystyki włącznie, tzn. Lider Rysiek załatwiał, a nasza ósemka dzielnie mu asystowała. Był również i akcent sportowy, bo powspinaliśmy się (jeszcze w ciepełku i na sztucznej ściance). Wieczorami za to odwiedzaliśmy lokalne knajpki i testowaliśmy nepalską kuchnię.
Aby rozpocząć tą właściwą wyprawę musieliśmy polecieć z Katmandu do Lukli, bo właśnie tam miała się zacząć nasza przygoda z Himalajami. Z Katmandu udało nam się wylecieć w dniu, na który mieliśmy wykupione bilety, co jak się później okazało wcale nie jest takie oczywiste (ale o zasadach na podstawie których odbywają się loty Katmandu-Lukla, Lukla-Katmandu napiszę trochę później). Na lotnisku zdziwiło mnie tylko, że bilet nie jest na określony lot tylko po prostu trzeba czekać aż zawołają i... to właśnie będzie TEN określony lot. No to poczekaliśmy sobie kilka godzin zanim w końcu usłyszeliśmy, że teraz nasza kolej. Podekscytowani wsiedliśmy do malutkiego, mieszczącego kilkanaście osób samolociku, wcisnęliśmy w uszy kawałki waty otrzymane od stewadesy i wznieśliśmy się ku Himalajom. Z niecierpliwością czekaliśmy na lądowanie na jednym z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie, z uwagi na krótki pas zakończony...murem. No i po raz kolejny tego dnia się zdziwiłam. Podchodzimy do lądowania, ale nie widać muru, baaa... nie widać nawet pasa! Co jest grane? Okazało się, że z powodu zbyt silnego wiatru wyżej, musimy awaryjnie lądować gdzieś pomiędzy Katmandu i Luklą na jakimś prowizorycznym lotnisku, chociaż słowo łąka zdecydowanie bardziej oddałoby klimat tego miejsca. Po godzinie wylegiwania się na trawce w cieniu skrzydeł samolociku padło hasło: Lukla! W minutę zapakowaliśmy się, waciki w uszy i lecimy dalej. Po awaryjnym lądowaniu na łące, lądowanie i samo lotnisko w Lukli wydawało się już najbezpieczniejszym lotniskiem na świecie :) Jak dotąd szczęście nas nie opuszczało, okazało się bowiem, że nasz lot był ostatnim tego dnia. Reszta, z powodu złych warunków atmosferycznych, została odwołana, my natomiast zgodnie z planem mogliśmy rozpocząć trekking w Himalajach, które przywitały nas deszczem. Mając jednak świadomość, że niewiele brakowało byśmy utkwili w Katmandu, w ogóle nam to nie przeszkadzało. Niski poziom chmur to już nie był nasz problem, my mieliśmy w perspektywie dwa sześciotysięczniki i trzy tygodnie by je zdobyć. Kolejne dni upływały już w bardzo określonym rytmie. Pobudka, śniadanie, pakowanie, trekking, rozpakowywanie, nocleg. To wszystko w otoczeniu gór, przepięknych widoków i... co by nie powiedzieć o chłopakach... naprawdę miłym towarzystwie :)
W Pangboche, jednym z najwyżej położonych, zamieszkałych miejsc na świecie (wys. 3900m) spędziliśmy kilka dni przygotowując sprzęt i segregując rzeczy niezbędne w bazie pod Island Peak’iem, jednocześnie obserwując codzienne życie ludzi tam mieszkających. Zadziwiające, jak proste się ono wydaje pomimo braku tych wszystkich udogodnień, które nam „West’owcom” wydają się absolutną koniecznością. Funkcjonowanie bez pralki, lodówki czy telewizora naprawdę jest możliwe. Bardzo mi się spodobało to, że wieczorami wszyscy siadają wokół ulokowanego w centrum pomieszczenia piecyka (opalanego zresztą suszonym łajnem yaków) i po prostu ze sobą rozmawiają. Odnoszę nieodparte wrażenie, graniczące z pewnością, że taki sposób spędzania czasu w europejskich warunkach został już dawno nieodwracalnie zastąpiony przez telewizję, komputery i...wirtualny świat.
W Pangboche postanowiłam zostać jeden dzień dłużej niż chłopaki, z powodu bólu głowy, który prędzej czy później, ale zawsze mnie dopada powyżej 3000m. Dzięki temu miałam jeden dzień więcej na aklimatyzowanie się na tej samej wysokości. Następnego dnia musiałam za to pokonać dystans, który oni pokonywali w ciągu dwóch dni. Coś za coś, ale z głową było już OK, więc nie stanowiło to większego problemu. W drodze do Chukhung, bo to był nasz kolejny pit-stop, zatrzymaliśmy się jeszcze przy pomniku upamiętniającym śmierć Jerzego Kukuczki, Czesława Jakiela i Rafała Chołdy. Tak się złożyło, że przypadło to na dzień 2 listopada więc chociaż im tego dnia mogliśmy zapalić symboliczną świeczkę.
Tam też spotkaliśmy grupę Polaków, którzy już wtedy udawali się do bazy pod Ama Dablam, i których spotkaliśmy jeszcze potem pod bazą, ale do tego jeszcze wrócę.
Z Chukhung do bazy pod Island Peak’iem dzielił nas już tylko dzień drogi, a właściwie to kilka godzin, ale zatrzymaliśmy się tam dwa dni w celu aklimatyzacji. Stamtąd też następnego dnia w pięknym słońcu wyruszyliśmy na Chukhung Ri, pobliski szczyt o wysokości 5450m, by noc z powrotem spędzić na wys.4920m u „babci”, bo tak nazwaliśmy sympatyczną właścicielkę lodgy.
I tak, nie spiesząc się, kolejnego dnia dotarliśmy do bazy pod Island Peak’iem, a więc zaczęło się na dobre! :) Ulokowaliśmy się w namiotach i każdy zajął się sobą czekając na kolację. Swoją drogą, to co przygotowywali nam kucharze w bazie pod Island na wysokości 5000m w warunkach polowych, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Było po prostu pysznie i chociaż nie to było przecież najważniejsze, warto o tym wspomnieć.
Base Camp pod Island Peak’iem położony jest w niecce, więc kiedy tylko słońce chowało się za górami od razu robiło się zimno, a na namiotach pojawiał się szron. W związku z tym, po kolacji, zaopatrzeni w termosy z gorącą herbatą, zaszywaliśmy się w ciepłych śpiworach. W ciągu dnia natomiast czas spędzaliśmy aktywnie, a to na wychodzeniu w wyższe partie gór, a to ćwicząc ze sprzętem, tudzież łatając prujący się nowiuteńki, „oryginalny” :), dopiero co nabyty (po bardzo promocyjnej cenie!) śpiwór, jak to miało miejsce w przypadku kolegi Wieśka. Jego opowieści o tym, jak w nocy zmarzł, bo puch się przesunął, zamek zepsuł, i w ogóle śpiwór nie chciał z nim współpracować, bardzo nas rozbawiły, gdyż pamiętaliśmy, jak kilka dni wcześniej starannie przebierał w śpiworach kupując ten najlepszy.
Na Island Peak’u stanęliśmy w komplecie 7 listopada. Niestety dla nas, tego dnia na górę wybrały się jakieś tłumy innych ludzi, co trochę odebrało mi magię zdobywania, było nie było, mojego pierwszego w życiu sześciotysięcznika. Ale co tam tłumy, właśnie stanęłam na wysokości 6189 m!!! JUPIJEEE!!! Wtedy, patrząc z wierzchołka Island Peak na wyższy o ponad 600 m Ama Dablam pomyślałam, że to może się udać, fizycznie czuję się całkiem dobrze, więc to naprawdę może się udać. Teraz tylko bezpiecznie zejść, odpocząć i dalej.
Z bazy pod Island Peak na wysokości 5000m na pewno zapamiętam noce, kiedy wstawałam, żeby porobić zdjęcia w blasku księżyca. Na zewnątrz cisza absolutna (czasami tylko przerywana chrapaniem dochodzącym z namiotu któregoś z chłopaków), rozgwieżdżone niebo, pełnia księżyca, ja i... otaczające mnie Himalaje. Nawet w ręce nie było mi zimno kiedy tak stałam z aparatem w ręku i po prostu cieszyłam się, że tam jestem. Takie chwile mogłyby trwać i trwać. Oświetlone blaskiem księżyca masywy górskie na tle gwieździstego nieba wyglądają mistycznie, ale oczywiście byłoby zbyt pięknie gdyby nic się nie wydarzyło, no więc się wydarzyło... W bazie pod Island Peakiem spędziliśmy w sumie cztery noce. I to właśnie czwarta noc, po zejściu z Island Peak’a, dla mnie była tą, o której jednak wolałabym zapomnieć. Już wieczorem czułam delikatny ból szczęki, ale zmęczenie po nie w pełni przespanej nocy, spowodowanej zdobywaniem Island Peaku, pozwoliło mi usnąć na kilka godzin. Późnym wieczorem obudził mnie potworny ból, i to nie zęba, ale całej szczęki. Nie pomagały tabletki przeciwbólowe, zimne okłady, nawet spacer na mrozie, nic! Być może ból na wysokości 5000 m odczuwa się inaczej będąc w małym, oszronionym namiocie i leżąc w wilgotnym śpiworze. W każdym razie pierwszy raz w życiu bolał mnie ząb, dlaczego akurat tam? Nie wiem, przecież tuż przed wyjazdem byłam kontrolnie u dentysty... Moim szczęściem w nieszczęściu było to, że i Rysiek i Piotrek mieli dokładnie ten sam antybiotyk, który brałam co kilka godzin przez kolejne dni i gdyby nie to, mogło być różnie. Perspektywa konieczności zejścia do Namche Bazar na wys. 3440m do dentysty oznaczałaby dla mnie opóźnienie przynajmniej dwóch dni w stosunku do chłopaków. A tak naprawdę mógłby to być koniec wyprawy, tymczasem ja nawet przez ułamek sekundy nie pomyślałam, że z takiego powodu mogłabym nie wejść na Ama Dablam. Co prawda przez kolejne dni czułam się różnie, a to ze względu na ilość przyjmowanego antybiotyku (chyba pobiłam swój rekord), to znowu z powodu przeziębienia, które jeszcze gdzieś się przyplątało. Jednak to wszystko były tylko utrudnienia, a nie bariery nie do przejścia. Uważam, że w życiu nie ma przypadków, widocznie tak to miało być, w tym miejscu i w tym czasie...
Z bazy pod Island Peak idzie się tylko jeden dzień do Pangboche, a stamtąd odbija w drugą stronę do bazy pod Ama Dablam. W Pangboche mieliśmy więc czas, żeby się przeorganizować, pożegnać Wieśka, Konrada i Roberta, którzy wracali do Katmandu, a ja i Piotr mogliśmy się podleczyć przed wyruszeniem do następnej bazy.
Jako pierwsi do BC pod Ama Dablam wyruszyli Janusz i dwóch Rafałów oraz nasz Szerpa Finju. Chłopcy od początku mieli dobre tempo chodzenia i bardzo dobrze się czuli. No może poza Januszem, który od przyjazdu do Nepalu walczył z infekcją i bywały dni, że nie wychodził ze śpiwora. Jednak walka w końcu została wygrana więc nie było przeszkód, by dłużej zostawać w Pangboche. Wyposażeni w radiotelefony chłopcy poszli na „pierwszy ogień”. Nasza pozostała trójka ruszyła dzień po nich. Co prawda, Piotr i ja, byliśmy jeszcze trochę zasmarkani, a ja dodatkowo opuchnięta i odrętwiała po przebytej infekcji dziąsła, ale nie miało to aż tak dużego znaczenia.
Jako, że zarówno w Camp I jak i II mieliśmy do dyspozycji tylko dwa namioty, chcieliśmy uniknąć sytuacji, w której wszyscy spotkamy się w Camp I - chłopaki gdy będą już schodzić z góry, a my wchodząc. Postanowiliśmy więc, że w bazie pod Ama Dablam spędzimy dwie noce i w ten sposób unikniemy tłoku w namiotach.
Wiedzieliśmy, że chłopaki dotarli już do 2-ki, czują się dobrze i w nocy planują atak szczytowy. Bardzo trzymałam za nich kciuki. Rano z niecierpliwością czekaliśmy na połączenie przez radiotelefon, a ja w porannym słońcu wypatrywałam małych punkcików gdzieś na zaśnieżonych stokach Ama Dablam. Niestety, to co usłyszeliśmy bardzo zbulwersowało nie tylko nas, ale również Lhakpę - Szerpę, który pozostał z nami. Okazało się bowiem, że i owszem, w nocy grupa ludzi różnej narodowości wraz z Szerpami ruszyła w kierunku szczytu, ale po pokonaniu kilkudziesięciu metrów wysokości Szerpowie stwierdzili (ciekawe na jakiej podstawie?), że wyżej liny poręczowe są oblodzone i nie da się z nich korzystać, w związku z czym oni rezygnują. Zdecydowana większość, ufając ich doświadczeniu, zrobiła to samo. „Nasz” Rafał Łamacz postanowił jednak kontynuować i sam sprawdzić, czy faktycznie tak jest. Zrobiło się bardzo nerwowo, również pomiędzy naszymi Szerpami: Finju i Lhakpą podczas rozmowy przez radiotelefon. Bo jak powiedział nam Lhakpa, umowa była taka, że jeżeli którykolwiek z chłopaków postanowi iść do góry, niezależnie od wszystkiego, Szerpa idzie z nim! Okazało się jednak, że chęć łatwego zarobku wzięła górę nad ustaleniami. Łatwiej było powiedzieć, że się nie da i tyle. Zaistniała sytuacja bardzo nas poirytowała. Tym mocniej kibicowaliśmy Rafałowi. Chcieliśmy, by udowodnił Szerpom, że najnormalniej w świecie ich oszukali. Nam nie pozostało nic innego, jak tylko czekać na kolejne połączenie z Rafałem. Nie było to jednak bierne czekanie. Aklimatyzacyjnie wyruszyliśmy w kierunku Camp I, ale naszym celem było jedynie dotarcie do naszego namiotu depozytowego rozstawionego na wysokości 5400m, a następnie powrót do bazy na wysokość 4576m. Na szlaku spotkaliśmy wspomnianych wcześniej Polaków. Zamieniliśmy kilka zdań o sytuacji w Campach, jako że „nasi” już tam byli. Głównie chodziło o miejsca na namioty. Padło również pytanie, czy jedna z osób z ich grupy może odpocząć w naszym namiocie, w którym mieliśmy pozostawiony depozyt sprzętowy i żywnościowy, potrzebny wyżej w Camp I i II. Oczywiście Rysiek zgodził się.
Będąc niemalże u celu naszego trekkingu tego dnia, otrzymaliśmy wspaniałą wiadomość, że Rafał Łamacz, jako pierwszy z naszej ekipy właśnie stanął na szczycie Ama Dablam! Czyli jednak można... Z relacji Rafała wiedzieliśmy, że liny wcale nie były oblodzone... Janusz, który czekał w Camp II na informacje od Rafała, postanowił, że i on w nocy sam wyruszy do góry. Rafał Kołodziejczyk, bardzo rozgoryczony i zniesmaczony zachowaniem Szerpów, niestety zrezygnował z kolejnej próby ataku.
My natomiast następnego dnia ponownie pokonaliśmy ten sam odcinek drogi i dotarliśmy do namiotu depozytowego z zamiarem zabrania najpotrzebniejszych rzeczy, by dalej ruszyć do Camp I na wysokość 5700m. I jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że ktoś skorzystał nie tylko z naszego namiotu depozytowego, ale również z pozostawionego tam przez nas depozytu żywności. Wiele rzeczy mogę zrozumieć: to, że ktoś jest na tyle zmęczony, że nie jest w stanie iść dalej, że musi odpocząć... Ale pozbawianie nas, ot tak nie pytając, części naszego własnego prowiantu? Tego nie rozumiem! Nie można przecież wybierać się w Himalaje na zasadzie: może ktoś użyczy namiotu, da jedzenie, a jak nie, to sam sobie wezmę i jakoś to będzie. Fakt, że zrobił/a to Polak/ka, tym bardziej pozostawia niesmak.
Zanim dotarliśmy do Camp I, wiedzieliśmy, że również i Januszowi udało się już stanąć na szczycie Ama Dablam. Taka wiadomość zawsze buduje i mobilizuje. Chłopakom się udało, niezależnie od głosów, jakie co i rusz dało się słyszeć odnośnie bardzo źle wyglądającego seraka (ogromnej bryły lodu, powstającej na skutek pękania lodowca) powyżej Camp III. Wiedzieliśmy, że kilka tygodni temu oberwał się i zginęli ludzie, że istnieje ryzyko, iż może się oberwać ponownie, że inni rezygnują, bo uważają, że jest zbyt niebezpiecznie, a jeszcze inni, z tego samego powodu, czekają. Od dawna wiedzieliśmy już też, że na pewno będziemy atakować szczyt z pominięciem Camp III, właśnie z uwagi na niebezpieczeństwo oberwania się seraka. Tym bardziej informacje o sukcesie chłopaków cieszyły. Konsekwentnie robiliśmy swoje, zresztą z niezłym skutkiem.
Po południu dotarliśmy do Camp I na wysokość 5700m. Stąd szczyt wydawał mi się taki... inny. Nie wiem, może dlatego, że z nieco innej perspektywy, że bliżej. Ale oczami wyobraźni nie widziałam siebie tam wchodzącej, JESZCZE NIE. Przez cały okres wyprawy starałam się nie wybiegać za bardzo myślami do przodu, nie chciałam sama na sobie wywierać dodatkowej presji i świadomie stawiałam sobie cel dnia następnego, nie dalej. Na tym się skupiałam. Moim kolejnym celem był więc Camp II i o tym, kładąc się spać, myślałam.
Rano, gdy tylko słońce wyłoniło się zza gór i promienie dosięgły namiotu, w środku zrobiło się ciepło i przyjemnie. Nie śpiesząc się, napiliśmy się herbaty i w ramach śniadania zjedliśmy kilka herbatników. Spakowaliśmy tylko niezbędne minimum potrzebne na 6000m i wyżej, a i tak plecak wydawał mi się dość ciężki.
Dzień zapowiadał się ciekawie, inaczej niż dotychczas na trekkingu. Tego dnia mieliśmy do pokonania tylko 300m przewyższenia, ale za to teren był znacznie trudniejszy, bo skalny, a i wysokość była już całkiem przyzwoita, bo powyżej 5700m. Fizycznie czułam się dobrze, ale organizm domagał się odpoczynków znacznie częściej, a powtarzane przez Ryśka słowa: „pośpiesz się!”, „za wolno się przepinasz!”, „w takim tempie, to dzisiaj nie dojdziemy!”, zamiast motywacji budziły moją irytację. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie przeceniłam swoich możliwości. Dla mnie, osoby nie mającej doświadczenia we wspinaniu, było to nie lada wyzwanie i przyznaję, że gdy dotarłam do „dwójki”, byłam solidnie zmęczona. Spotkaliśmy tam Janusza, który po nocnym, skutecznym ataku szczytowym, zbierał się do zejścia. Zanim to zrobił, podzielił się z nami swoimi uwagami i spostrzeżeniami i życzył powodzenia. Nasze kolejne spotkanie miało się odbyć w Pangboche. Pomimo kilku rozstawionych namiotów przez inne wyprawy, w Camp II zostaliśmy całkowicie sami, tzn. Rysiek, Piotr, Sherpa Lhakpa i ja. Jakaż to była miła odmiana w porównaniu z tym, co działo się na Island Peak’u...
Malutkie namiociki „poprzyklejane” do zboczy skalnych były naszym jedynym schronieniem. Trzeba było bardzo uważać, by po wyjściu z namiotu, nie pośliznąć się na oszronionych skałach. „Powierzchnia użytkowa” była bardzo mocno ograniczona. Stałam kilka metrów od namiotu, a przede mną w dół było kilkaset metrów... powietrza. Ponownie w chwili zamyślenia mogłam cieszyć oczy pięknem Himalajów w świetle zachodzącego słońca, wdychając, co prawda mocno rozrzedzone, ale czyste, górskie powietrze. Panowała bezwzględna cisza i spokój, który i mi się udzielił. Nie było we mnie obawy, czy zwątpienia, że coś może pójść nie tak, że może nie starczy mi sił lub, co gorsza, umiejętności okażą się niewystarczające. Po prostu siła spokoju, co dla mnie samej było zaskoczeniem. Nawet nie rozmawialiśmy o hipotetycznej sytuacji, w której ktokolwiek z nas by zawrócił. Nie było takiej potrzeby. Chociaż, jakby na to nie patrzeć, byłam jedyną kobietą na wyprawie i jednocześnie nie chciałam być jedyną, która nie wejdzie. Poza tym, co by powiedział Lider... Plan był więc prosty: wstajemy o godzinie drugiej w nocy, napełniamy termosy gorącą herbatą i w drogę. Zanim zapadł zmrok zjedliśmy jeszcze, zbyt mocno rozrzedzoną z wodą, zupę w proszku, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Ważne, że płyn był gorący i ciepło w krótkim czasie mile rozchodziło się po ciele. Potem spakowałam do plecaka zapasowe rękawice, czołówkę i kilka batonów wysokokalorycznych. Byłam gotowa zmierzyć się z tą górą i przede wszystkim z samą sobą.
Pomimo dużej wysokości (około 6000m) nie miałam problemu z zaśnięciem i samym snem. Zresztą nie ja jedyna. Piotrek zaspał i potem żartowaliśmy, że niewiele brakowało, a przespałby atak szczytowy na Ama Dablam.
Śpiąc w namiocie, na mrozie, najgorszą rzeczą po przebudzeniu jest oswojenie się z faktem, iż trzeba wyjść z ciepłego śpiworka prosto na mróz, brrr... Apetyt o drugiej w nocy miałam taki sobie, więc przed wyjściem zjadłam tylko ciastko i napiłam się gorącej herbaty, którą Rysiek już od jakiegoś czasu przygotowywał i napełniał nią termosy. Do góry ruszyliśmy około trzeciej w nocy w sprzyjającej pogodzie. Jako pierwszy szedł Lhakpa, potem ja, Rysiek i Piotr zamykał stawkę. Szybko musiałam przestawić się ze stanu spoczynku na wysiłek, i to od razu intensywny. Zanim dotarliśmy do terenu śnieżnego, musieliśmy pokonać dość uciążliwy dla mnie i wymagający dużo koncentracji teren mikstowy. Gdy tylko znaleźliśmy się na nieosłoniętej części zaczęło strasznie wiać i wiatr ten towarzyszył nam już do samego szczytu. Żeby złapać oddech, musiałam mocno kulić się w sobie lub niewielkiej „rynnie” śnieżnej powstałej po przejściu Lhakpy. Silny, suchy wiatr, niosący z sobą odrobinki lodu skutecznie nam przeszkadzał. Na domiar złego, puchowe łapawice, które miałam utrudniały mi operowanie jumarem oraz przepinki. Na szczęście Rysiek pożyczył mi swoje. Jednak po krótkim czasie, miałam już tak zmarznięte dłonie, że z powrotem musiałam założyć swoje i dalej próbować, w mniej lub bardziej udolny sposób (raczej mniej J), „walczyć” ze sprzętem. Nie mogłam się doczekać pierwszych promieni słońca, które choć trochę by nas ogrzały i zakończyły uciążliwość podchodzenia nocą. Chciałabym móc napisać, że kiedy tylko słońce wyłoniło się zza gór, zrobiło się ciepło i przyjemnie, ale niestety. Oślepiające promienie może i sprawiały wrażenie ciepła, ale silny wiatr w dalszym ciągu mocno dawał nam się we znaki. Kolejne minuty i godziny upływały, a ja zmagając się ze śniegiem, wysokością, własną słabością i zmęczeniem starałam się mobilizować i nie myśleć o tym ile jeszcze do szczytu.
Kiedy po raz kolejny podniosłam głowę do góry, Lhakpy nie było. Potwornie już zmęczona, zrobiłam jeszcze kilka kroków do góry i zobaczyłam, że stoi z rękoma uniesionymi do góry. Więc to już! Byliśmy na szczycie! Nie mogłam opanować wzruszenia. Zrealizowałam plan, spełniłam marzenie i nie miało już znaczenia to, że w dalszym ciągu nie miałam czucia w lewej części twarzy po przebytej infekcji. Stałam na wysokości 6856m i to się liczyło! Byłam wdzięczna Ryśkowi, że szedł za mną krok w krok, nawet jeżeli sposób, w jaki próbował mnie motywować, nie zawsze do mnie przemawiał. Wiedziałam, że robił to w dobrej wierze. Pogodowo również stała się rzecz niesamowita. Silny wiatr, który towarzyszył nam od kilku godzin, ucichł. Mogliśmy się więc nacieszyć sukcesem, nie marznąc już tak bardzo. Podziwialiśmy panoramę Himalajów, wierzchołki znane i te zupełnie bezimienne. Gratulowaliśmy sobie nawzajem. Także dla Lhakpy było to ważne przeżycie, gdyż na szczycie Ama Dablam, podobnie jak ja i Piotr Smurawa, stanął po raz pierwszy. Dla Ryśka Pawłowskiego był to dwudziesty ósmy raz!
To był zdecydowanie polski dzień na Ama Dablam! Tego dnia oprócz naszej trójki i Szerpy Lhakpy, na szczycie stanął tylko jeszcze jeden Polak.
Wchodząc, byłam bardzo skupiona na tym, co robię i wiele rzeczy umknęło mojej uwadze. Poza tym, sporo czasu szliśmy nocą więc i tak nic nie było widać. Dopiero podczas zejścia zauważyłam piękno tej drogi. Zmęczenie jednak już mocno dawało o sobie znać.
Całą drogę powrotną pokonywaliśmy w pełnym słońcu i musieliśmy się mocno sprężać podczas przejścia obok topniejących gigantycznych sopli, ale były to już ostanie chwile pełnej mobilizacji. Po czternastu godzinach bycia w akcji górskiej, dotarliśmy do namiotów w Camp II. Zdążyliśmy jeszcze przed zachodem słońca. Byłam okrutnie zmęczona. Pomimo, iż przez ostatnie kilkanaście godzin zjadłam tylko dwa batony, nie czułam głodu, za to w gardle kompletnie mi zaschło. Gdy tylko znalazłam się w namiocie, całe napięcie puściło i ponownie nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiem tylko, czy bardziej ze szczęścia, czy ze zmęczenia... Zebrałam myśli, by na krótko zadzwonić do domu, i zachrypniętym od wdychania mroźnego i suchego powietrza głosem, przekazać wiadomość, że się udało i że jestem już bezpieczna w „dwójce”. Musiałam się jednak bardzo pilnować, by kompletnie się nie rozkleić.
Na kolację zjedliśmy jakąś bardzo pikantną zupę w proszku, azjatyckiego pochodzenia, którą pozostawili nam członkowie innej wyprawy. Właściwie to próbowaliśmy zjeść, bo niezależnie od ilości dolewanej wody, „paliła” niemiłosiernie. Trudno było mi się rozgrzać, ale zasnęłam nie wiadomo kiedy i rano obudził mnie dopiero hałas, przelatującego tuż nad namiotami, helikoptera. Tego dnia niebo zasnute było chmurami, powietrze wilgotne, a temperatura odczuwalna znacznie niższa, niż w ciągu poprzednich dni. Bez wątpienia pogoda w wyższych partiach gór załamała się.
Przed nami było jeszcze dość uciążliwe zejście do „jedynki”, a następnie do Pangboche, bo taki mieliśmy plan na dany dzień. Zmuszanie się do koncentracji podczas pokonywania stromego odcinka skalnego między Camp II, a I, sprawiało mi niemalże fizyczny ból, ale myśl, że za kilka godzin, po tygodniu przerwy, będę mogła wziąć prysznic, dodawała energii. Przed wieczorem dotarliśmy do Pangboche, gdzie czekali na nas Janusz i Rafał. Wieczorem, lokalnym rumem, symbolicznie uczciliśmy nasz niewątpliwy sukces.
Zejście do Lukli, skąd mieliśmy wylecieć do Katmandu, zajęło nam kolejne dwa dni. Jednakże lot z Lukli do Katmandu, a raczej okoliczności mu towarzyszące, były przygodą samą w sobie i nie mogę o nich nie wspomnieć. Otóż, do Lukli dotarliśmy po południu, a następnego dnia, zgodnie z zakupionymi kilka tygodni wcześniej biletami mieliśmy polecieć do Katmandu. Już wieczorem padła propozycja od właścicielki lodgy, w której się zatrzymaliśmy, iż następnego dnia, do Katmandu możemy lecieć helikopterem (za opłatą oczywiście), gdyż są miejsca. Hmm...ale po co? dlaczego? skoro mamy bilety na normalny lot... Nawet nie rozważaliśmy takiej opcji, bo brzmiało to co najmniej absurdalnie.
Następnego dnia zanieśliśmy cały bagaż do hali malutkiego lotniska i czekaliśmy, aż wywoła nas pracownik tegoż lotniska, a zarazem mąż owej właścicielki lodgy, by wydać nam boarding pass’y. Nauczeni doświadczeniem z Katmandu, wiedzieliśmy, że oczekiwanie na właściwy lot może trochę potrwać. Wybraliśmy się więc do położonej tuż obok lotniska, kawiarni, potem usiedliśmy na skarpie, tuż nad płytą lotniska, by ogrzać się w słońcu. I czekaliśmy, co jakiś czas kontrolnie pytając, kiedy możemy spodziewać się lotu. W pewnym momencie okazało się, że jeżeli chcemy lecieć tego dnia, to musimy dopłacić po 350$ od osoby?! Oczywiście, żadne z nas się nie zgodziło, ale tym samym raczej przesunęliśmy się na koniec kolejki oczekujących na lot. Po południu, po raz kolejny poszliśmy dowiedzieć się, co z naszym lotem i okazało się, że są dwa wolne miejsca w innych liniach lotniczych, ale musielibyśmy zapłacić po 165$ od osoby. Absurd! Samolociki „naszych” linii kursowały przecież normalnie! Powoli zaczęły nam puszczać nerwy. Jako, że miałam już dosyć koczowania postanowiłam jednak zapłacić dodatkową kwotę i polecieć, a potem w Katmandu ubiegać się o zwrot kosztów w agencji. Razem ze mną miał lecieć Rysiek. Chłopaki wiedzieli już, że tego dnia nie polecą. Byłam w stanie zaakceptować wariant z kupnem drugiego biletu, byleby wylecieć już stamtąd. Jednak fakt, że w momencie, kiedy nam je sprzedawali, wiedzieli zapewne, że samolot z Katmandu nie wystartował, a tym samym nie będzie już lotów powrotnych, sprawił, że aż się we mnie gotowało. Jak tu się nie załamać... Skala korupcji tam panującej jest dla mnie absolutnie niewyobrażalna. Jeżeli nie chcesz się poddać ich procederom, jesteś zupełnie bezsilny. Całe, szczęście, że udało nam się odzyskać dopiero co wpłacone pieniądze na lot widmo. Tego dnia przegraliśmy naszą walkę o wylot. Na domiar złego, wieczorem usłyszeliśmy newsa, od „miłościwie tam panujących”, że następnego dnia samoloty mają nie latać... No cóż, kolejny dzień zapowiadał się równie ciekawie.
Szczęśliwie od rana słychać było lądujące samoloty. Ponownie udaliśmy się na lotnisko i ponownie usłyszeliśmy to samo: czekać! Tak też uczyniliśmy, co i rusz się przypominając i coraz bardziej się denerwując. Kiedy powoli traciliśmy już nadzieję, po kolejnym telefonie do agencji w Katmandu, okazało się, że jest światełko w tunelu. Po południu, w końcu otrzymaliśmy upragnione boarding pass’y. Co prawda nasz bagaż leciał do Katmandu na raty, ale najważniejsze, że my w komplecie siedzieliśmy w samolocie i wkrótce wzbiliśmy się w powietrze. Przygoda z Himalajami dobiegła końca.
Dla mnie było to przeżycie niezapomniane i wyjątkowe pod wieloma względami. W ciągu miesiąca tam spędzonego, wrażeń mi nie brakowało. Każdy dzień wnosił coś nowego, a ja udowodniłam sobie, i być może innym, którzy nie wierzą w siebie, że chcieć, to faktycznie móc. Nawet jeżeli są braki w umiejętnościach, to determinacją, a także przy wsparciu i życzliwości innych, można zdziałać wiele. Dlatego jestem wdzięczna chłopakom, z Ryśkiem na czele, za to, że byli.
Zawsze miałam ogromny szacunek i pokorę wobec natury. Chociaż na szczęście podczas wyprawy, nie wydarzyło się nic nieprzewidywalnego i niebezpiecznego, to będąc w Himalajach jeszcze bardziej uświadomiłam sobie, jak bezbronnym można się stać, przy nieodpowiednich proporcjach wiary we własne umiejętności i pokory właśnie.
Góry są piękne i warto w nie jeździć, ale niestety trzeba pamiętać, że to one narzucają nam swoje warunki, a nie odwrotnie. Cieszę się niezmiernie, że jedna z piękniejszych gór na świecie, Ama Dablam , pozwoliłam mi, bym stanęła na jej wierzchołku.
Informacje zawarte na niniejszej stronie nie stanowią oferty w rozumieniu art. 66 i następnych kodeksu cywilnego. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie lub wykorzystanie zawartości tej strony bez pisemnej zgody autora i webmastera jest zabronione.