O Himalajach marzyłam od dawna, chyba od pierwszego pobytu w Tatrach. Przeczytałam prawie wszystkie książki o polskich wyprawach w najwyższe góry świata. A kiedy kilka lat temu trafiłam na ogłoszenie Patagonii w miesięczniku "Góry", nagle uświadomiłam sobie, że himalajska wyprawa jest całkiem możliwa. Nareszcie, po tylu latach, moje marzenie mogło się spełnić. Ale zaraz pojawiło się mnóstwo pytań i wątpliwości: jaką muszę mieć kondycję, czy podołam trudom trekingu, jak dam sobie radę z aklimatyzacją, czy będę w stanie pokonać własne słabości itd. Lecz podstawowym pytaniem było: czy Rysiek zabierze mnie na wyprawę. Mail do Ryśka z pytaniem, czekanie na odpowiedź (lider był akurat na Makalu). Potem jego pytania do mnie, spotkanie, opowieści o Nepalu, Himalajach i... już nie mogłam doczekać się 19 października.
Ponieważ opis miesięcznego pobytu w Himalajach zająłby zbyt wiele miejsca, zapraszam do przeczytania fragmentów mojego dziennika prowadzonego podczas wyprawy "Ama Dablam 2002".
3 listopada 2002, niedziela - z Lobuche na Kala Pattar i powrót do Lobuche
Dziś przed nami długa droga na Kala Pattar - trekingową górę, a właściwie ramię Pumori, z której roztacza się niezwykły widok na Everest, Nuptse i Lhotse. To najpiękniejsza panorama w Himalajach, którą może ujrzeć przeciętny treker. Jestem bardzo ciekawa i podekscytowana. Już wczoraj przygotowałam odpowiednią ilość filmów.
Wstajemy o 6.15. Goście hotelowi jeszcze pogrążeni we śnie. W kuchni dopiero zaczynają się krzątać. O 6.30 zamawiamy lekkie śniadanie, aby o 7.00 móc wyruszyć. Gdy kończymy jeść, Nirmala jeszcze nie ma (zwykle to on na nas czekał). Idziemy pakować plecaki. Naszego Szerpy nie ma. Trudno, trzeba wychodzić, może nas dogoni. A to oznacza, że wszystko muszę dźwigać sama: statyw, dwa aparaty, obiektywy, ciepłe ubranie, termos. O, Boże, jak tylko Nirmal się pojawi... Wiedziałam, że nie powinien wczoraj pić rumu.
Ruszamy. Mirek bierze ode mnie część rzeczy. Dobre i to. Z początku idziemy dość szybko. Jest bardzo zimno. Mam na sobie wszystko, co wzięłam z bazy (oprócz puchówki). Zakładam drugie rękawice, tzw. łapawice, których używam po raz pierwszy na tej wyprawie. Mirek prawie biegnie. Boże, on chyba ma turbodoładowanie. Co pewien czas oglądam się w nadziei, że zobaczę Nirmala. Ale niestety.
Teren w tej części doliny jest prawie połogi. Droga prowadzi wzdłuż strumienia. Ale mimo to, idę coraz wolniej (niestety mój cały ekwipunek trochę waży). W dolinie jeszcze nie ma słońca. Zajrzy tu dopiero za jakieś 40 minut. A to jest ogromna różnica w temperaturze. Czekam na tę chwilę z utęsknieniem. Od razu będzie cieplej i dużo przyjemniej.
Dochodzę do kamienistego progu (kolejny próg lodowca) już w błogosławionych promykach słońca. Mirek czeka na mnie, mimo iż cały zsiniał z zimna. Zaczynamy się wspinać. Boże, ale mi ciężko! Powyżej progu teren trochę się wypłaszcza. Nagle słyszę wołanie: "Grazina, Grazina". To nasz spóźniony guide. Dogonił nas po godzinie marszu. Bierze ode mnie plecak (ja zatrzymuję tylko sprzęt fotograficzny) oraz część rzeczy od Mirka, i ruszamy już w trójkę.
Dalsza droga to niekończące się kamienie - morena boczna lodowca Khumbu. Darek mnie ostrzegał, że ten odcinek drogi jest paskudny, ale nie wierzyłam, że coś paskudnego może być w Himalajach. A jednak... droga po tych ogromnych kamulcach wydaje się nie mieć końca. Każdy zakręt wyprowadza na kolejne wzniesienie. Coraz lepiej widać kształtną sylwetkę Pumori. Ośnieżone stoki góry pięknie kontrastują z granatowym niebem. Na drodze pojawiają się rude kamienie, sprawiające wrażenie, jakby ktoś rzucił je tu przez pomyłkę.
Pomału zaczynają wyłaniać się inne szczyty. To znak, że zbliżamy się do Gorak Sheep, najdalej wysuniętej wioski w dolinie Khumbu. Za nią już tylko lodowiec i Everest Base Camp. Wychodzimy na kolejne kamienne wzniesienie i... pojawia się kilka domów. Tu zatrzymujemy się na kawę. Z okien hoteliku widać piaskowe plateau u podnóża Kala Pattar. Jest ogromne. Podobno odbywają się tu mecze futbolowe (na wysokości 5000 m)!
Pogoda jest piękna. Oby taka dotrwała do chwili, kiedy staniemy na szczycie Kala Pattar. Ale już niestety widać maleńkie chmurki na horyzoncie. Pora wychodzić. Idąc po piaskowym plateau, mam wrażenie, jakbym była na plaży, a nie u stóp najwyższej góry świata. Ścieżka, a właściwie wyżłobiony tunel w zboczu Kala Pattar, prowadzi zygzakiem na szczyt.
Widoki są cudowne. Pumori zdaje się być tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Widać tybetański szczyt Khumbutse i przełęcz Lo-La oddzielającą Tybet od Nepalu. To najwyżej położona przełęcz w Himalajach (6000 m). Z prawej strony ściana Nuptse i wierzchołek Everestu. Słońce świeci z boku, pięknie podkreślając fakturę lodowych ścian słynnych szczytów. Niebo niebieskie. Nareszcie cudowny lodowy świat! Przepiękne, ale i groźne lodowce spływające ze ścian Nuptse i Everestu. Widać stożki lodowe, słynne seraki, gdzie zapewne jest baza pod Everestem.
Jest bardzo zimno. Strasznie wieje. W obawie, że na szczycie nie będzie już tak ładnie, co jakiś czas zatrzymuję się, aby robić zdjęcia. Jest coraz zimniej i wzmaga się wiatr. Ci, którzy schodzą ze szczytu mają przemarznięte twarze.
Już nie mam siły, ale idziemy dalej. Początkowo trawiaste zbocze góry przechodzi w kamienne "gołoborze". Nadciągają niewinne chmurki. Znienacka niebo pokrywa lekka mgiełka. Słońce nie jest już tak wyraźne, a światło już nie takie, jak pół godziny temu. Góry zatracają swoją fakturę, stają się płaskie. Nareszcie odsłonił się Everest, ale obraz już nie ma właściwej głębi. Szkoda. Tak chciałam zrobić dobre zdjęcia właśnie stąd.
W końcu osiągamy szczyt. I tu, jak wszędzie, witają nas chorągiewki modlitewne. Rozstawiam statyw, chociaż jest to trudne na tym nierównym stosie kamieni. W silnym wietrze robię różne ujęcia, zmieniam tylko aparaty i obiektywy. Widok jest przepiękny.
Nagle zdaję sobie sprawę, że to ważna chwila, że znajduję się w miejscu, z którego widzę najwyższą górę świata. Ogarnia mnie wzruszenie. Nie mogę sobie wyobrazić, którędy wiedzie droga na szczyt. Wydaje się, że Everest jest tuż za plecami Nuptse. W dali, na prawo, piękna sylwetka Ama Dablam. Tam nasi zdobywają kolejne obozy. Ciekawe, jak postępuje ich aklimatyzacja, bo z moją ciągle coś szwankuje.
Jestem bardzo zmęczona i wyziębiona. Tak naprawdę myślę o tym, aby już zejść. Szczyt Pumori pomału otulają mgły. Robi się biało. Jeszcze rzut oka na słynny Ice Fall, tak przeklinany przez himalaistów zdążających na górę gór. Przewrotny lodowiec spływający spod Everestu jest tak ruchliwy, że wieczorem nigdy nie wiadomo, co stanie się z poręczówkami założonymi rano. Ale w końcu z najwyższej góry spływa się najszybciej.
Schodzimy. A właściwie zbiegamy. Coraz bardziej wieje. Mam na głowie opaskę polarową, czapkę i kaptur, i czuję, że przewiewa mi mózg. A w głowie natłok myśli, że przez ten pośpiech i zmęczenie nie jestem w stanie przeżywać wszystkiego tak, jakbym chciała, tak głęboko, jak to sobie wyobrażałam. Ale może nie tylko ja tak reaguję. Wysokość robi swoje. Nie boli już głowa, ale cały czas jestem lekko "przydymiona".
Wreszcie dochodzimy do piaskowego plateau. Jeszcze tylko wspiąć się na kolejny pagórek. Uff, zasłużyliśmy na gorącą zupę. Wstępujemy do hotelu, aby się rozgrzać. Obok nas siedzi Polak, który, gdy usłyszał polską mowę, zapytał, skąd jesteśmy. Okazało się, że w Chukhung spotkał Tomka i Bogdana, którzy zapraszali go do bazy pod Ama Dablam (świat jest jednak mały, nawet w Himalajach). Miał na to wielką ochotę, ale już musi wracać. Ten chory na cukrzycę młody człowiek wybrał się sam w najwyższe góry, aby zrealizować swoje marzenie. Imponujące!
Ruszamy z powrotem do Lobuche. Jeszcze robię kilka ujęć lodowca i zbiegam po tych himalajskich gołoborzach Khumbu. Zbierają się ciemne chmury, wyglądają śniegowo. Jest coraz zimniej. Patrzę na Ama Dablam pełna obaw, jak nasi dają sobie radę. Tuż przed dojściem do Lobuche zaczyna sypać drobny śnieg. Nie chce mi się wyciągać czapki, mimo iż marznie mi strasznie głowa. Jakoś dojdę. Już widać hotel.
W jadalni miło i ciepło. Na kolacji obok nas siedzi starsze małżeństwo, mają chyba po 70 lat. Oboje bardzo szczupli, prawie zasuszeni. Słyszę, że następnego dnia planują wejście na Kala Pattar. Patrzę na nich z podziwem - ja już wiem, jaki to wysiłek. Ale tak właśnie trzeba. Każdy wiek jest dobry na realizację marzeń. Tylko pozazdrościć takiej kondycji. Niesamowite i wspaniałe.
Nagle w jadalni poruszenie. Przysłuchujemy się, o co chodzi. Okazuje się, że dwójka młodych turystów z Japonii poczuła się bardzo źle i wszyscy debatowali nad tym, co z nimi zrobić. Jest już późno, około 19.30, ciemno. Postanowiono sprowadzić ich na dół (chyba do Pheriche, gdzie jest szpital dla westmanów). W wysokich górach, pierwszą czynnością przy złym samopoczuciu, to zejście niżej. Wtedy organizm ma czas na lepszą aklimatyzację. Szacowne grono składa się z lekarza i doświadczonych alpinistów działających akurat w tym rejonie. Szybko organizują akcję transportową. Jest ciemna noc. Jak oni ich sprowadzą, nie wiem. Ten odcinek drogi w dół to skakanie po kamulcach. Podziwiam takich ludzi, pełnych poświęcenia, którzy w nocy, bez względu na teren i pogodę są gotowi służyć innym. To wspaniałe. I napawa optymizmem, że można liczyć na pomoc, że nie jest się samemu na świecie.
Dopijamy swoją herbatę z rumem i idziemy spać. To był kolejny wyczerpujący dzień. A jutro już powrót do bazy.
Informacje zawarte na niniejszej stronie nie stanowią oferty w rozumieniu art. 66 i następnych kodeksu cywilnego. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie lub wykorzystanie zawartości tej strony bez pisemnej zgody autora i webmastera jest zabronione.