To nasze motto wyprawowe, które przyświecało nam podczas całej wyprawy himalajskiej, czy w deszczu, słońcu czy trudzie i radości. Kiedy w 2019r opuszczałem Himalaje po raz pierwszy to już w tedy wiedziałem, że ja tu wrócę, ba muszę wrócić, bo „Ama” czeka. I tak też się stało , po trudnym okresie pandemicznym wreszcie pojawiło się zielone światło dla Nepalu, no i oczywiście jedyny Rysiek "nieśmiertelny" który mimo wymiękających ludzi organizuje skromną, ale profesjonalną wyprawę w Himalaje. Chwała Mu za to. Początek naszej wyprawy to dość mocno pod górkę, lotnisko i brak świeżych testów, bo szczepienia to za mało, pisane zaświadczenia lekarskie w Katmandu przez naszego "wybawiciela" czyli Daniela , zgubione bilety przez Jarka, to wszystko dodawało na wstępie dużą dawkę adrenaliny, ale „nie wymiękliśmy”. Przygoda z górami zaczyna się od Lukli po wylądowaniu małego samolociku na jeszcze "mniejszym" lotnisku. Ruszamy dalej z buta w kierunku kolebki Szerpów, czyli do Namche Bazar. Sklepiki, stragany, kafejki, hotele innym słowem nasze Zakopane tylko ładniejsze i wyżej położone. My oczywiście myślami jesteśmy już dalej i wyżej i po małym resecie idziemy dalej pięknymi stromymi dolinami którymi "nasi górscy poprzednicy" wytyczyli handlowy szlak. Mijamy po drodze kolorowe osady w których czas chyba się zatrzymał, ludzie mimo swej ubogości i ciężkiej codziennej pracy znajdują czas na uśmiech i parę przyjaznych gestów wobec nas. My tymczasem pniemy się wyżej mijając po drodze Pangboche i Dingboche by po drodze łapać aklimatyzację i tak zdobywamy Chukhung Ri 5550m i dalej docieramy aż do Island Peak BC 5150m. Tu rozpoczyna się nowy etap wyprawy, śpimy już w namiotach na śniegu, ubieramy puchówki i bardziej wypatrujemy wschodzącego słońca. Pierwsze dni w BC wykorzystujemy na sprawdzenie sprzętu oraz przyswojeniu sobie zjazdów na linie. Następnie robimy rekonesans drogi podejściowej przed atakiem na Island Peak. Po trzech dniach aklimatyzacyjnych nasz Lider – Rysiek zarządził że pora przystąpić do ataku. Pobudka druga godzina, szybka kawa z mlekiem, małe śniadanie i o trzeciej godzinie wyjście w ciemne czeluścia.
Kolebka szerpów Namche Bazar
Lotnisko Istambuł
Mimo ciemności i chłodu podejście wydaje się jakoś znajome i przyjazne, o świcie jesteśmy na turnicy pod górnym lodowcem, 5800 m Tu przebieramy się już w ciężki zimowy sprzęt, raki, czekany i lina wchodzą w użytek. Przejście szczelin i stromych stoków specjalnie nie stanowią tu jakiś super problemów, dzielnie i sprawnie mijamy duże pole śnieżne, by dopiero zwolnić przy atakowaniu już kopuły szczytowej. Tu zaczynam czuć lekkie zmęczenie i chyba bardziej wysokość. która nie pozwala za bardzo przyspieszyć, Daniel już na wierzchołku, a ja jeszcze walczę. Uf, jesteśmy już wszyscy na szczycie Island Peak 6189m !!!. Widok bajeczny, z przodu głęboka dolina i szczyty jak na dłoni w oddali góruje nasza Ama Dablam, która musi jeszcze poczekać. Obracam głowę do tyłu, a tu muszę nie co unieś wzrok ku górze, bo tu góruje coś wyższego i potężniejszego to południowa ściana Lhotse 8516m. Chwile milczenia i zadumy, to tu w 1985 roku został na tej ścianie mój klubowy kolega Rafał Chołda, a potem w 1989 roku kolejny kolega klubowy Jurek Kukuczka, trudno o tym nie wspomnieć patrząc na tego pięknego olbrzyma. Zejście do BC to parę zjazdów i trochę „spaceru”, mając szczyt zaliczony i dobrą kondycję to już formalność. Nasza pierwsza część wyprawy czyli „aklimatyzacja” przebiegła bez zakłóceń co pozwoliło nam przystąpić teraz do drugiej części wyprawy czyli do naszego głównego celu którym była Ama. Zeszliśmy z powrotem do Panboche, gdzie znowu mogliśmy trochę odpocząć w bardziej komfortowych warunkach. Po dwóch dniach odpoczynku przystąpiliśmy do kolejnego działania. Pierw udaliśmy się do BC Ama Dablam, gdzie na nocleg zdecydowaliśmy pobliską lodge, która oferowała wyższy komfort, no i jedzonko. Następnego dnia z Jarkiem udaliśmy się do naszej bazy wysuniętej Yaków na 5300m a tam już na nas czekał, nasz Szerpa Lhakpa – sympatyczny młody chłopak jak się potem okazało. Noc w bazie na cieniutkim karimacie i lodzie, nie ukrywam nie była dla mnie z byt przyjemna. Po „przespanej” nocy udaliśmy się do obozu pierwszego 5700m, stroma ścianka z poręczówkami no i już z ciężkimi plecakami dała nam już popalić. Jedynka to małe namioty na skale, przyklejone gdzie się da, a ich podłogi czasem sterczą na dobudowanych platformach kamiennych. Miejsce bardzo urokliwe szczególnie wieczorem przy zachodzącym słońcu.
Chmury w dolinach
W drodze na Island Peak Na szczycie Island Peak
Kolejna rozpoczynająca się noc, okazała się dla mnie powtórką z bazy Yaków, cienki karimat i przenikliwy chłód od spodu spowodował że nie wytrzymałem, wstałem i rzekłem: idę w górę albo w dół. Po krótkiej konwersacji z Szerpą Lhakpą uzgodniliśmy że wyjdę o północy i spróbuję za atakować szczyt z obozu pierwszego, omijając obóz drugi. Wiedziałem że droga jest bardzo daleka, ale wiedziałem też, że przenikliwe zimno i kolejne nie przespane noce odbierają mi szanse dalszej działalności, wybrałem zatem ruch bo to energia. Stanąłem przed namiotem gotowy do drogi, wkoło ciemności i chód który czułem że mnie ogarnia, ubrałem kominiarkę pod kask oraz wsunąłem grubsze rękawice i ruszyłem w nieznane. Droga w stronę obozu drugiego to większości skalna grań, która co jakiś czas ma strome ścianki 15-25 metrowe, zamocowane tu liny poręczowe pozwalają w miarę zgrabnie pokonywać urwiska. Skalna grań jest podcięta z obu stron, światło czołówki wpada w czeluść której do końca nie widzę, podmuchy mrożnego powietrza sygnalizują mi, że się wznoszę co raz wyżej. Mijam obóz drugi 6000m, grań lekko zakręca, rozwieszone poręczówki podpowiadają jak ominąć duże bloki. Wchodzę w kuluar pierw skalny potem śnieżny, wbijam czekan w zmrożony śnieg, przesuwam małpę po poręczówce i krok wyżej i od nowa to samo. Nie czuje już zimna ani głodu czy picia, działam niczym automat, którego ogranicza małpa na linie i ginące gdzieś w przestrzeni światło. Mijają kolejne godziny, dopiero kiedy przed oczami dostrzegam białe duże połacie śnieżne uświadamiam sobie że to przecież świt. Jakoś tak przyjemniej i rażniej robi się wkoło. Gdzieś przycupłem i zarządziłem na siłę, to pora coś zjeść i napić się. Wymuszona przerwa rozleniwia, aż trudno znowu wystartować, znowu jakoś chłodno mimo że gdzieś tam już wschodzi słonce. Kolejne śnieżno-lodowe granie, dochodzę do małego siodełka z małym technicznym namiotem to obóz trzeci 6400m, podnoszę głowę i nade mną widzę ogromny przyklejony do góry „śnieżny naszyjnik”. W roku 2006 część tego seraka się oberwała, spadając na obóz trzeci zabierając sześciu wspinaczy, od tej pory nie nocuje się tu. Stromy stok nad siodełkiem i ciągnąca się biała grzęda śnieżna to był mój kres, czułem że nogi pomału mówią pas, ciągnę ''luft'' do płuc a i tak mało, siedzę skulony i dycham jak pies, wtem gdzieś w podświadomości słyszę okrzyk Jarka „nie wymiękaj”, potem pytanie Ryśka wszedłeś ?. Wyciągnąłem cukierka i rzekłem sam do siebie „nie wymiękaj” i poszedłem dalej. Szedłem pod koniec niczym uszkodzony automat, teren się wypłaścił. Ppodniosłem głowę a przede mną pojawiła się południowa ściana Lhotse oraz z boku Everest. Pod nogami na śniegu wiły się małe kolorowe chorągiewki które jednoznacznie wskazywały na szczyt Ama Dablam 6856m. Uf, koniec „męki pańskiej”, widok bajeczny w koło może gór, małych, dużych, dolin wypełnionych łańcuchami białych chmur. Stałem skulony i wzrokiem pochłaniałem bliskie i dalsze widoki by jak najwięcej mózg mógł przyswoić a później oddać. Na szczycie porobiłem parę fotek i ręce do kieszeni, po chwili powtórka, zimny wiatr nie pozwalał na zbyt długie sesje foto. Po małym poczęstunku i paru łykach z termosu przystąpiłem do zejścia. Droga choć zejściowa, powiedział by ktoś, to jednak bardzo mi się dłużyła, sporo czujnych trawersów, dużo zjazdów, krótkich, długich, wahadeł itp. Pamiętam że ostatnie zjazdy które wykonywałem kuluarem śnieżnym a potem skalnym robiłem już w ciemnościach, biała poręczówka doprowadziła mnie do małej grani na której widniały małe namioty to obóż drugi. Nie wiem gdzie jest namiot Jarka z szerpą Lhakpa, nie do końca wiem co dalej, czy włazić na waleta do cudzego „domku” czy ciągnąć dalej do obozu jedynki, gdzie mam swój cały sprzęt biwakowy. Idę koło namiotów i trochę od niechcenia i bez przekonania wołam „Jarek, Jarek”. I wtedy Bóg mnie usłyszał i odpowiedział „Darek, Darek”. Słysząc to serce wypełniło mi się wielką radością, bo to Jarek usłyszał me skomlenie. Przywitanie było bardzo serdeczne, chłopcy mnie nakarmili i napoili, w tym miejscu jednak jeszcze raz wielkie podziękowanie dla Jarka, który później jeszcze użyczył mi kawałek swojego dobytku co pozwoliło mi przetrwać chłodną noc do rana, Jarek jesteś Wielki. Leżę i myślę o mojej samodzielnej husarii z obozu pierwszego na Wielką Górę.Uff, to już za mną. Po północy chłopcy ruszyli w stronę szczytu, ja natomiast, już rano po śniadaniu ruszyłem w dół do obozu pierwszego i dalej. W BC „lodge” właścicielka jak usłyszała że wracam ze szczytu, bardzo gościnnie i z pompą mnie przywitała i ugościła, za co byłem bardzo wdzięczny i nie ukrywam hojny. Następnego dnia zszedłem już do Pangboche, gdzie już mnie oczekiwał Rysiek. Popołudniu pojawił się Jarek z dobrą nowiną i palcami, które trochę przymroził, ale to nie przeszkadzało w wieczornej imprezie uświetniającej nasze dokonanie. Kolejne dni to już na luzie schodzimy w doliny do Lukli i lot do Katmandu gdzie jemy, pijemy wznosimy toasty. Naszego zwycięstwa z hasłem przewodnim na ustach „nie wymiękaj”. Kończąc te moje wypociny, chciałby przede wszystkim podziękować Tobie Ryśku za umożliwienie mi udziału w Twojej wyprawie. Była to dla mnie wspaniała przygoda i choć nie była łatwa ani tania to jednak dała nam szansę sprawdzenia się w boju i poznać wielu wartościowych ludzi, a przede wszystkim własną detrrminację i nasze organizmy.
Informacje zawarte na niniejszej stronie nie stanowią oferty w rozumieniu art. 66 i następnych kodeksu cywilnego. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie lub wykorzystanie zawartości tej strony bez pisemnej zgody autora i webmastera jest zabronione.