|
Island Peak
Wokół Island Peaku - (Imja Tse 6198m)
Ten ładny i łagodny szczyt znajduje się pod południową ścianą Lhotse. Trasa trekkingu jest łatwa i niewymagająca specjalnego przygotowania, prowadzi w większości tą samą drogą, która wiedzie ku Everestowi, można więc dywagować, iż wszystkie drogi prowadzą ku niemu. Na pewno to kolejna piękna trasa w rejonie wielkich szczytów. Wyruszamy wiec z Katmandu i udajemy się do Lukli ( 2850m), skąd widoczne są już pierwsze szczyty ośmiotysięczników, które wpiszą się już na trwałe w wyobraźnię i pamięć. Kolejne etapy (opisane przy okazji trasy do bazy pod Mount Everest), to Namche Bazar (3500m), Khumjung i wycieczka do klasztoru w Tengboche i Demboche (3865m).
Do bazy pod Island Peak, trasa biegnie tuż obok przełęczy Ampha Lapcha, w pobliżu Baruntse i pięknego Ama Dablam. Na wysokości 5087 metrów, gdzie zakłada się pierwszy obóz, roztacza się niezapomniany widok na cały rejon Everestu. Ta bliskość wielkich gór zaspokaja więc największe wymagania w podziwianiu ich piękna. Dlatego to świetna trasa aklimatyzacyjna i pozwalająca poznać dokładnie rejon Khumbu, jako jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na ziemi, jednocześnie doskonała dla wszystkich tych, którzy dopiero oswajają się z tym pięknem i planują dotrzeć w najbliższej przyszłości wyżej, i na pewno po przejściu tej trasy tego dokonają.
|
Lista sprzętu do zabrania na wyprawę:
- śpiwór puchowy
- kurtka puchowa
- plecak (60-80 L)
- czekan do lodu
- buty plastikowe
- uprząż alpinistyczna
- przyrząd samozaciskowy (Jumar)
- rękawice ciepłe (łapawice)
- rękawiczki polar albo wind stopper
- rękawiczki cienkie (od słońca)
- bluza z polara (lub wind stopper)
- spodnie z polara
- bluza przeciwwiatrowa
- spodnie przeciwwiatrowe
- termos
- butelka na napoje
- raki
- kijki narciarskie
- czapka ciepła
- czapka przeciwsłoneczna
- okulary przeciwsłoneczne (lodowcowe)
- ochraniacze przeciwśniegowe
- bielizna przeciwpotliwa (koszulki, kalesony)
- gogle narciarskie
- termorest lub karimat
- krem oraz pomadka z filtrem UV
- przybory kuchenne osobiste (kubek, łyżka, miska)
- czołówka i zapasowe baterie
- przyrząd zjazdowy (ósemka)
- karabinki zakręcane - 2 szt.
- karabinki osobiste - 2 szt.
- pętle i taśmy osobiste
- aparat fotograficzny
- ulubiona maskotka
|
Pamiętaj, nawet najlepszy sprzęt nie zapewni Ci wejścia na szczyt bez przygotowania kondycyjnego i nastawienia psychicznego!
Trekking Island Peak (6189m) 2008:
dzień 1 |
Warszawa - Londyn - Doha |
dzień 2 |
Doha - Kathmandu |
dzień 3 |
Kathmandu - odpoczynek, zwiedzanie |
dzień 4 |
Przelot Katmandu - Lukla (2800m) - Phakding |
dzień 5 |
Namche Bazar (3440 m) |
dzień 6 |
Wypoczynek - wycieczka do Khumjung (3763m) |
dzień 7 |
Pangboche (4252m) |
dzień 8 |
Dingboche (4343m) |
dzień 9 |
Chukhung (4920m) |
dzień 10 |
Chukhung Ri (5400m) |
dzień 11 |
Island Peak - baza (5150m) |
dzień 12 |
Aklimatyzacja - wyjście do 5800m |
dzień 13 |
Dzień rezerwowy |
dzień 14 |
Island Peak (Imjatse 6189m) - szczyt |
dzień 15 |
Dingboche albo Pangboche |
dzień 16 |
Dojście do bazy pod Ama Dablam |
dzień 17 |
Namche Bazar |
dzień 18 |
Lukla - KTM |
dzień 19 |
KTM - odpoczynek |
dzień 20 |
Powrót do kraju |
|
W razie niepogody zastrzegamy sobie zmiany w programie
Relacje uczestników wyprawy na ISLAND PEAK:
- Relacja I (Edyta Karwowska)
- Relacja II Co się nie udało na Elbrusie, powiodło się na Island Peak (Emil Wąsacz) NOWOŚĆ (2012-02-13)
RELACJA I (Edyta Karwowska) - 2009
MÓJ ISLAND PEAK
Kiedy byłam małą dziewczynką, tato opowiadał mi bajki. O smokach, księżniczkach, królach, i...Himalajach. Sam kochał góry i zadeptywał je namiętnie. Zaraził bakcylem górskim całą naszą rodzinę, a moja prababka była góralką...
Do kiedy pamiętam, jeździliśmy w góry. Pierwszą zdobytą przeze mnie górą, była Babia Góra. Miałam 5 lat, pamiętałam, że beczałam ze zmęczenia w drodze powrotnej i zazdrości, bo moją młodszą siostrę nasz ukochany wujek niósł "na barana".
Chodziłam po górach turystycznie, choć podziwiałam wyczyny alpinistów. W tamtych czasach wyjazd w Himalaje, można było porównać do lotu na księżyc. Deptałam więc sobie po naszych górach marząc, żeby zobaczyć coś poza nimi. Było poza zasięgiem.
Któregoś razu spotkałam kuzyna, był grudzień, a on opalony. Jak powiedział, że wrócił z trekkingu w Himalajach, to piorun we mnie strzelił: to tak po prostu, bez umiejętności alpinistycznych można chodzić po Himalajach?! Zwykły śmiertelnik może zobaczyć na własne oczy Boginię Matkę Ziemi? Nim skończyliśmy rozmawiać, postanowiłam, że też pojadę. Najpierw miałam jechać na zwykły trekking. Zaklepałam się, ale czegoś mi jeszcze brakowało. Szukałam w necie informacji na temat pobytu w Himalajach, czytałam relacje i któregoś dnia przez przypadek (chociaż nie wierzę w przypadki, tak miało być) trafiłam na stronę Pawłowskich. Zaniemówiłam. Legenda himalaizmu tak po prostu organizuje wyprawy komercyjne dla nas, Polaków? Trekkingi? Wejście na sześciotysięcznik to trekking? Nie, jestem za cienka w uszach na takie rzeczy, ale...może jednak tylko zadzwonię, co szkodzi zapytać? Trzy minuty później dzwonię. Odbiera Magda, żona Ryśka. Nie, Ryśka nie ma, jest na wyjeździe. Chcę na trekking w Himalaje? Może Island Peak? Moje doświadczenie zimowe w górach? Żadne. Raki? Nie miałam na nogach. Magda z zaskoczenia milknie na chwilę. Potem mówi, że może... Po pierwszej rozmowie stwierdziłam, że nie nadaję się na taki wyjazd. Nawet nie byłam na Rysach, o Alpach nie wspomnę. Co tam będę robić? Ale ziarno zostało zasiane. W trakcie kolejnej rozmowy powiedziałam "tak". Jadę. Sama nie mogłam w to uwierzyć. Potem było czekanie i kompletowanie rzeczy. Jako kobieta każdej pary szpilek, bluzek, perfum i podobnych od ust sobie odejmowałam, żeby mieć na skarpety trekkingowe, spodnie wspinaczkowe, koszulki oddychające, śpiwór i kurtkę i okulary lodowcowe:) Odliczałam dni do wyjazdu, usiłując w międzyczasie nauczyć się choć podstaw angielskiego, którego nie znałam...
Denerwowałam się tak, że ostatnie kilka dni przed wyjazdem chodziłam cały czas z adrenaliną i ściśniętym żołądkiem. Zamęczałam Magdę telefonami z pytaniami w drobiazgi. Jej rady okazały się wręcz bezcenne! Czułam się jak przed bardzo ważnym egzaminem.
W końcu nadszedł dzień zero. Ostatni raz leciałam samolotem na liniach krajowych, kiedy miałam 11 lat, teraz czekała mnie dwudziestogodzinna podróż. Bałam się. Jak cholera. A jeszcze ukryłam moją anemię. Bałam, że mnie ona wyeliminuje.
Jak potraktują mnie ludzie z doświadczeniem, jacy będą? Na widok czteroosobowej grupy zmierzającej ku mnie na Okęciu, miałam serce w gardle. Dobrze, że w tej grupie nie było jeszcze Napała, pewnie dostałabym z wrażenia zawału. Już w czasie podróży wiedziałam, że trafiłam w grono normalnych, fajnych ludzi. Mirek, Benek i Robert - super faceci z poczuciem humoru i pozytywnym nastawieniem do życia. Mirek - inteligentne, lekko sarkastycznie poczucie humoru, szósta wizyta w Himalajach. Robert - rozkojarzony, życzliwy i pomocny, z rzadką cechą uważnego słuchania. Benek - zarażający śmiechem i pozytywną energią, stanowczy, kochający dzieci wszelkiej maści oraz - jak się później okaże - bardzo opiekuńczy.
Beata - kobieta małomówna (rzadkość wśród naszego gatunku!), szczera, asertywna, bardzo uparta oraz zdeterminowana.
O zauważonych wadach nie wspomnę, przy powyższym były nieistotne, a sama posiadam ich mnóstwo.
Benek w drodze powrotnej przyznał mi się, że kiedy wisiałam przez jakąś godzinę na telefonie przez odlotem, pomyślał sobie o mnie: co za głupia baba, gada i gada wciąż przez tę komórkę! ;) Podróż męcząca, ale na myśl, że celem będzie Katmandu, miasto dotychczas znane mi tylko z kart książek, relacji, opowiadań, miasto, z którego zaczynały się Wielkie Wspinaczki, zapominałam o znużeniu.
Z Doha do Katmandu leciałam już zniecierpliwiona, z bolącym brzuchem. Pomimo teoretycznej wiedzy, zaskoczyła mnie biurokracja azjatycka i wygląd lotniska w Katmandu. Dobra, zrobię wszystko, tylko chce już do hotelu, jeść, spać, zobaczyć miasto! No i gdzie ten Napał, jakim jest człowiekiem, jak wygląda? Budynek lotniska wypluwa nas w niesamowity, chaotyczny i obcojęzyczny zgiełk; ktoś nas woła, ktoś nas gdzieś prowadzi, ktoś zabiera nasze bagaże. W końcu stajemy i słyszę obok siebie przyciszone i podniecone głosy: o, jest Rysiek, to on, to Napał! Dostrzegam go w półmroku w momencie kiedy uważnie mi się przygląda. Przedstawiam się i myślę, że on też - to ten gamoń z Poznania. W czasie jazdy busem do hotelu Napał wciąż uważnie przygląda się grupie, trochę dowcipkuje, mówi o planie wieczoru.
Jedziemy przez Katmandu. To jest jazda dopiero! Dobrze, że mnie znajomi przygotowali, żadnych przepisów, znaków, zasad. Każdy jedzie i trąbi, oznajmiając tym jakikolwiek manewr lub ostrzegając. Piesi poruszają się na tych samych zasadach, a raczej ich braku. Nie wiem dlaczego, ale strasznie mi to się podoba. Egzotyka. I pełno kurzu wciskającego się wszędzie - to mi się mniej podoba. Przestaję słuchać co mówi Napał i z rozdziawioną buzią spoglądam na domy, które zdają się być sklecone na szybkiego i z czego tylko było pod ręką, stragany, niewysoki, różnokolorowy hałaśliwy tłum, podążający w każdym możliwym kierunku. Czuję inną atmosferę, zapachy, ciarki emocji i radości na plecach. Jestem w stolicy Nepalu, w Azji, to pierwsza brama w Himalaje!
Następnego dnia nużyło mnie zwiedzanie, chciałam do Lukli, już być w górach, iść.
Chyba się polubiliśmy, my, grupa z samolotu, bo jakoś tak bez słów i umawiania się, trzymamy się razem.
Nazajutrz przeczekujemy mgłę i lecimy do Lukli. Zwyczaje i porządek na lotnisku krajowym i potem - jak się okaże i międzynarodowym - są tak odmienne od naszych, że niektórzy zaczynają się strasznie irytować. Siadam sobie na plecaku w pobliżu swoich, już spokojnie. Inni polecieli, to my tez polecimy. Jak? Nieważne. Szkoda się zastanawiać i irytować. Tu ludzie mają inną mentalność, a po za tym jesteśmy pod pieczą profesjonalistów, którzy nie takich przewozili do Lukli.
Lecimy. Po krótkim czasie wreszcie widzę. Himalaje. Agnieszce lecą łzy po policzkach. Rozumiem, uśmiecham się.
Lukla. Kolejna brama. Zdaję sobie sprawę, że nagle jestem na wysokości 2.800 m.n.p.m. - ciekawe jak będę się czuć jutro? Znów wytrzeszczam oczy na okolicę, ludzi, otoczenie. Słońce. Góóóryy! Jestem w swoim żywiole. Zamieszanie z bagażami i wychodzimy. Stwierdzam, że w Himalajach idzie się tak zupełnie normalnie, żadnych sensacji. Nie czuję niższego ciśnienia, czuję jak motylki w moim brzuchu rozkładają skrzydła na myśl o wędrówce. Chyba wystartowałam ostro, Robert ciągnie mnie za troczki plecaka i mówi, żebym nie szarżowała, jestem pierwszy raz na takich wysokościach i lepiej uważać. Pyta się, czy będzie mi głupio, jeśli przyjdę ostatnia na nocleg. No, będzie, ale...przeżyję. Chcę się pławić po drodze w tym, co dookoła mnie. Och, nie tylko dookoła. To jakby wchodzi we mnie, po pewnym czasie staję się częścią gór, a moja wędrówka po nich jest stanem naturalnym i oczywistym. Wszystko jest tak jak powinno, ma swój właściwy czas i miejsce. Dla mnie monotonna wędrówka po górach to rodzaj transu czy medytacji, jestem szczęśliwa. Himalaje mają zwój zapach. Pachną inaczej niż "nasze góry". Może to kwestia wyobraźni, a może klimatu.
I tak sobie depczemy wszyscy od lodży do lodży. Spotykamy się czasem większymi grupami w trakcie przystanków, wymieniamy wrażeniami, dowcipkujemy. Przed wyjazdem znajomi, którzy byli w Himalajach polecali mi koniecznie zabranie czegoś do czytania, pisania, itp., bo się będę nudzić wieczorami. Z naszą grupą to niemożliwe. Nawet przez pierwsze wieczory Napał jest bardzo rozmowny, co jest podobno jest do niego niepodobne. Widzę, że bardzo uważnie przy tym przygląda się poszczególnym osobnikom. Ciekawe, co tak naprawdę o nas myśli? Jego żona Magda, miała rację, ma specyficzne poczucie humoru, nie chciałabym mu podpaść, ale trudno go nie polubić. Nawet kiedy opieprza mnie i Beatę za spóźnienie, czy zwraca nam głośno, wyraźnie i dobitnie, przy całej grupie uwagę, że go nie słuchamy i gadamy między sobą, a potem nie będziemy wiedziały o co chodzi. Jednym zdaniem zjechał nas jak dzieci w szkole podstawowej. Nie traktuje nas jednak jak dzieci. Każdy idzie jak chce i jak długo chce, je i pije co chce, kładzie się spać kiedy chce. Nikogo nie zamierza za rączkę prowadzić ani niańczyć. To nie wycieczka z biura podróży.
Wygląda na to, że wszyscy też bardzo dobrze się czują. Po drodze Mietek karmi nas wyśmienitą kiełbasą polską, przywiezioną z...USA. Jedzenie nepalskie jest dość specyficzne jak dla mnie, mimo, że mogę żyć bez mięsa, ale na razie pożeram wszystko co stanie na mojej drodze w ilościach - w opinii rozbawionego moim apetytem Mirka i lekko przerażonej Beaty - nadmiernych. Apetyt w górach mi zawsze dopisuje i to do tego stopnia, że staję się obiektem żartów. Kierując się wskazówkami Magdy, piję ogromne ilości black tea, która oprócz nazwy niewiele ma wspólnego ze znaną mi herbatą. Śpię trochę gorzej jak na nizinach, ale to przez te ilości black tea...
Dziś idziemy do klasztoru w Tengboche, po drodze będzie już widać Boginię. Pamiętam ostatni fragment podejścia przed ujrzeniem Mount Everestu. Jakoś w tym momencie prawie cała grupa trzymała razem i Napał co chwilę mówił, że to zaraz. Przechodzimy przez przełęcz i...jest. Bogini Matka Ziemi wita mnie w słońcu, cieple i świetnej widoczności. Wycofuję się na tył grupy, chcę być na ten moment sama. Chowam się za stupę i kontempluję na bezdechu widok dwóch legendarnych gór: Bogini i Lhotse. Bogini jeszcze nie ma nawet pióropusza - pojawi się dopiero po południu. Od teraz będziemy się poruszać przez kilka dni w Jej towarzystwie. Obok widać Ama Dablam - cel tej wyprawy dla wszystkich oprócz mnie, "drugiej" Beaty i Benka. Góra wygląda imponująco, czuję ukłucie zazdrości, ale to nie progi na moje nogi. Na razie... Czuję też niepokój o "moich" - wszyscy wrócą cali i zdrowi? Najbardziej chyba się boję o Mirka. Mirek jest chory, bardzo. Od dzieciństwa walczy z nowotworem. To jego kolejne podejście do Ama Dablam. Tak bardzo chcę, żeby on wszedł na tę górę, że bezgłośnie zanoszę prośby do Sagharmaty (bo wygląda, że robi tu za szefową), żeby mu pozwoliła na tej wyprawie wejść na Ama Dablam.
Patrzę wciąż i patrzę, i zaczyna mi świtać coś w rodzaju zrozumienia dla ludzi, którzy mają odwagę naruszać święty spokój tych gór, ryzykując życiem.
Mietek kręci film i prosi każdego z nas o wypowiedź. Co mam powiedzieć? Nie chcę się wypowiadać, nie mam nic do powiedzenia. To co czuję i widzę jest moje.
Nocleg w Pangboche - prawie 4.000m! Już dawno pobiłam swój rekord wysokości, a wciąż czuję się dobrze. No, może jakoś tak dziwnie ciężko wchodzi mi się po schodach i zasapałam się przy praniu. Oprócz Tomka, wciąż wszyscy czują się dobrze i to widać po apetytach. Każdego ranka budzę się i diagnozuję siebie, wsłuchuję się w swój organizm: coś mnie boli? Nie. Jakieś problemy z oddechem? Zawroty głowy? Nie. Opuchlizna? Nie! Głodna? O tak!
W Chhukhung dalej czuję się dobrze. Stamtąd czeka nas już droga do bazy pod Island Peak. Rano z trudem przełykam pudding rice, wstrętny jakiś się zrobił. W drodze do bazy tracę humor, wieje wiatr, jest zimno, jestem rozdrażniona i chcę iść sama żeby sobie pomyśleć nad swoimi sprawkami. Na godzinę przed dojściem mam dość, po raz pierwszy czuję zmęczenie i to bardzo. Mam parszywy nastrój w stylu "nikt mnie nie kocha i wszyscy mnie biją i co ja tutaj w ogóle robię". W takim stanie doczłapuję się do bazy. Tam trwa akcja rozbijania namiotów. Staję bezradnie i chyba widać po mnie jak się czuję, bo Agnieszka, która się wspina w lodzie, kochana, pełna pozytywnej energii dziewczyna i Piotrek, skromny, niepozorny facet, a jak się okaże, wielki i silny mężczyzna, dosłownie ściągają ze mnie plecak i wrzucają mnie do swojego namiotu, żebym odpoczęła do czasu rozbicia mojego. Och, jak strasznie im jestem wdzięczna za ten gest! Chowam głowę w śpiwór Agi lub Piotra i czuję duszące mnie łzy. Jaka ja durna jestem! Wlokę swój tyłek na drugi kontynent, żeby tam śmierdzieć, męczyć się i mieć śmiałość próbować wejść na ponad sześć tysięcy, kiedy do tej pory wlazłam najwyżej na dwa z hakiem. Gdzie ja się pcham? Na myśl o perspektywie spania podczas mrozu w namiocie, rozczulam się nad sobą. Przecież mi ciągle i wszędzie jest zimno! Buu! Wśród znajomych i przyjaciół moje marznięcie stało się już nawet przysłowiowe. Ratunku, jaka jestem słaba, biedna i głupia! Na szczęście trwa to chyba 15 minut. Słyszę głos Bety, oznajmiający, że nasz namiot już stoi. Zbieram się i przy urządzaniu naszego tymczasowego domku mój podły nastrój mija, nawet nie wiem kiedy. Kalu, nasz Szerpa - szef kuchni naprawdę się stara. Jedzenie jest o wiele lepsze jak w lodżach, kolacja mija w dobrych nastrojach. Potem "nasi" Szerpowie pod dyktando naszego przewodnika - Sonama, napełniają butelki gorącą wodą, na noc, na rozgrzanie. Okazuje się to dla moich marznących nóg błogosławieństwem!
Już nie myślę o tym, że jest mróz, że jestem brudna i miałam mały kryzys. Jutro poznam swoją górę, robimy wypad aklimatyzacyjny do granicy śniegu, potem dzień odpoczynku. Ok., świetnie!
Rano budzi mnie jakaś woda kapiąca mi na twarz. Okazuje się, że to szron z namiotu. Poruszam głową i czuję ból! Oho! Na szczęście przechodzi po śniadaniu.
Tymczasem ze zdumieniem stwierdzam, że wszystko w namiocie jest zamarznięte! I ja spałam w takich warunkach smacznie jak niemowlę?!
Wdrapuję się z mozołem na Island. Chyba zaczynam odczuwać wysokość, wlokę się niemiłosiernie i bez ducha po monotonnej, obsuwających się wciąż spod nóg kupie kamieni i chwilami się zastanawiam, po co? Towarzyszy mi przeważnie Robert, który kiepsko się czuje, więc moje ślimacze tempo mu odpowiada. Cały czas mi powtarza, że jestem wielka, dzielna i takie tam, i mam iść, a pojutrze wejść na szczyt. Mruczę pod nosem, akurat! Idę. Dochodzimy zdaje się do wysokości 5.600, spotykamy większość grupy. Niektórzy zawracają, mają dość, inni właśnie zeszli z 5.800 - granicy śniegu. Robi się stromo i jeszcze bardziej kamieniście. Mam dość. Nieśmiało zapytuję Napała i Roberta, czy mam iść dalej. Widocznie, tak naprawdę nie chciałam zawrócić, bo wiedziałam, że Robert zaoponuje. Napał ku mojemu zdziwieniu mówi, że mam odpocząć i iść na górę. Wdrapuję się z mozołem, jak żółwica, po tej cholernej kupie kamieni i zastanawiam się, jak ja stąd zejdę? Strasznie mi się to dłuży i zastanawiam się jak będzie pojutrze, kiedy przede mną będzie najtrudniejszy dla mnie odcinek? Chyba nie dam rady. Nie, nie mogę, będzie obciach jak cholera! Trudno, może pojutrze będę się lepiej czuła i jakoś się doturlam na szczyt. Robert chyba się domyśla co tam sobie przemyśliwam, bo cały czas mi zrzędzi: pójdzie ze mną i dopilnuje, żebym wlazła na szczyt. W razie czego mi pomoże. Jestem rozdrażniona, zniechęcona i zła, ale nie okazuje mu tego.
Niestety, następnego dnia Robert jest już naprawdę bardzo chory. Ma wysoką gorączkę i nieprzyjemne dolegliwości żołądkowe. Jestem pewna, że nie pójdzie z nami następnego dnia na Island, ale jak się okaże, bardzo się. Kiedy idę do Roberta z lekami, skonsultowanymi z Mirkiem, spotykam Marka z innym, bardziej męskim lekarstwem w ręku, które właśnie zaordynował Robertowi. To koniak. No tak, mężczyźni!
Ku mojemu zdumieniu w nocy wyrusza z nami na Island. W jeszcze większe zdumienie wprawi mnie przed wpięciem się w poręczówki, bo jest tak osłabiony, że z trudem chwilami mówi. Poucza mnie jak mam wchodzić i co robić, więc jestem pewna, że rezygnuje i pytam się, czy zaczyna schodzić, czy poczeka na nas pod poręczówkami. Jego oburzenie nie ma granic! Chyba zwariowałam: on teraz miałby zrezygnować? Nigdy! Pyta, czy ja aby nie zamierzam rezygnować?
No nie, ale patrząc na to co przede mną, nie bardzo wierzę, że wejdę, a może raczej jestem lekko jakby otępiała (wysokość?) i myślę tylko o tym, że za chwilę wepnę jumar i będę jakoś tam wchodzić.
Ledwo wpięłam się w poręczówki, widzę schodzącego już ze szczytu Napała. W tym momencie wpadam w panikę, mam w głowie tylko jedną myśl, zawróci mnie, na pewno mnie zawróci! Idę jak ślimak, jest późno, chyba koło 9.00, za chwilę każe mi wracać, a z nim nie ma dyskusji! Ku mojemu zdumieniu Napał schodzi i spokojnie mówi, że mam wchodzić i że dam radę. Czuję ulgę.
O celu na razie nie myślę. Pierwsze kroki na jumarze okazują się ogromnym wysiłkiem na tej wysokości, choć podejście nie wyglądało przecież tak źle. Jestem tuż za Beatą i słyszę jej przyspieszony i ciężki oddech. Pewnie mam podobnie, ale na razie żyję, więc pełznę do góry. Oglądam się kilka razy w dół. Gdzie mój lęk wysokości? Po wielu latach przepychanek pozostawiłam go dwa lata temu w słowackich górach. Strasznie ciężko. Wracać? Nie, przecież idę. Wdrapuje się na przełęcz, na której siedzą Benek, Mirek i Marek. Kochane chłopaki: wiwatują na mój widok i podnoszą na duchu: teraz już wejdziesz Edzia, nie ma bata, stąd jest lżej i blisko, dawaj, dawaj, 5 minut do szczytu. No, tu lekko przesadzili, bo nawet ja potrafię ocenić, że na tej wysokości to nie będzie 5 minut. Mima - żona Sonama częstuje mnie herbatą (black tea:). Smakuje jak napój bogów. Dyszę jak wieloryb i czuję napływającą siłę i radość. Teraz mnie nic nie zatrzyma. Z każdym oddechem przybywa mi siły. Wpinam się znów w poręczówkę i wędruje wprost na szczyt. Dostaję skrzydeł, w zwolnionym tempie. W końcu jestem pod samym szczytem. Zatrzymuję się. Muszę posmakować chwili. Uspokajam oddech, następuje cisza. Mima jest już na szczycie, za mną nikogo. Cisza. Słońce. Góry. Świadomość, że za chwilę będę na szczycie. Czuję tylko bicie swojego serca. Ogarnia mnie oszałamiająca radość i mimowolnie zaczynają lecieć łzy. Nie potrafię ich powstrzymać. Nikt nie słyszy i nie widzi, że płaczę. Po chwili szlocham ze szczęścia, wcale nie próbując się opanować. Chcę to wyryczeć, tę swoją rozsadzającą mnie radość. Jestem kobietą, mam przyzwolenie na beczenie. Mima zdziwiona moim dłuższym postojem macha na mnie ręką ze szczytu. Powoli się uspokajam, oglądam w dół. Mirek i Benek machają do mnie, a Robert wpina się właśnie w linę, wcześniej kręcił film. Robertowi należy się, żeby był przede mną, był przecież dla mnie jak guide.
Wreszcie wchodzę i dopiero wtedy podnoszę głowę i spoglądam w dół i dookoła. Zapiera mi dech na chwilę. Nie spodziewałam się aż takich widoków! Nie skaczę i nie krzyczę z radości, emocje wypłakałam pod szczytem, ale czuję niesamowitość chwili. Sonam, Mima i Robert pokrzykują z radości (Sonam jest tu pewnie ze dwudziesty raz...), potem robimy sesję zdjęciową. Czuję znów jak to co widzę i czuję wchodzi we mnie i wiem, że zostanie już na zawsze. Wiem, że to tylko szczyt trekkingowy, ale...
Nikt mnie nie musiał wciągać, podawać ręki, nieść plecaka, itp. Nie musiał też wyciągać z dołów psychicznych. To raczej były chwile zniechęcenia jak załamania. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wszystko co powiedział i doradził mi Robert było bezcenne i na pewno mi pomogło, ale nie musiał mnie ciągnąć za uszy. Już schodząc ze szczytu zastanawiałam się, czy mogę zacząć w tym wieku naukę wspinania. Czy mam szanse na trudniejsze szczyty? Ale jeśli czuję i chcę, to co stoi na przeszkodzie? Właściwie, to postanowiłam już wcześniej, kiedy zamiast wypożyczyć buty i raki, kupiłam je. Kiedy przyglądałam i przysłuchiwałam się dziewczynom. Można, wszystko można zrobić - jak mówi Zbyszek, moja druga połowa. Zaczynam przejmować od niego to motto (jesteśmy razem niecałe dwa lata). To ważne mieć takie wsparcie.
Dziś już dokładnie nie pamiętam kto wpadł pierwszy na pomysł zejścia do Chhukhung na nocleg. W każdym razie podchwyciłam go natychmiast. Miałam dość budzenia się w bazie z bólem głowy, jadłowstrętu, ciągnącego się w nieskończoność zejścia z Island'a po tych paskudnych kamieniach. Czułam się pełna energii pomimo już ponad dwunastogodzinnej wędrówki, więc wpadłam do bazy i zaczęłam się pakować. Postanowiliśmy zejść w czwórkę: ja, Mirek, Robert i Ania. Wyruszyliśmy jeszcze za dnia, droga wydawała się prosta i niedługa. Się wydawało. Nie zauważyliśmy jednego: Robert był ledwie żywy, nie dawał poznać po sobie, a szedł równo z nami. Szybko zapadły ciemności, była pełnia, bezchmurne niebo, więc szliśmy raźnie. Do czasu, kiedy nagle stwierdziliśmy, że nie wiemy jak dalej iść. Jeszcze chwilę przedtem Robert zaczął słabnąć, potem słaniał się na nogach. Zdaje się, że po 20.00 zapadła decyzja o odwrocie lub "kiblu". Naprawdę się bałam: kilkunastostopniowy mróz, Robert z wysoką gorączką, Ania narzekająca na silny ból kolana. Chłopcy zaproponowali nocleg. Nieraz nocowałam pod gołym, latem, ewentualnie jesienią, jednak nie w Himalajach na wysokości 5.000 m.n.p.m. Mirek i Robert (najbardziej doświadczeni z nas z tych sprawach) zaczęli tłumaczyć, że mamy przecież śpiwory, najwyżej się trochę odmrozimy..., ale nie grozi nam większe niebezpieczeństwo. Ojć, jakby mnie ktoś żgnął, aż podskoczyłam. Odmrozić?! Nie! Nigdy w życiu! Tylko nie odmrozić! W tym momencie zdecydowałam, że będę iść całą noc, aż do świtu chyba, że padnę. W lekkiej panice poprosiłam o telefon satelitarny. A dokąd zadzwonisz? - zapytali chłopcy. Do TOPR-u? GOPR-u? Do Katmandu po helikopter? A może do Napała? I co powiesz? Otrzeźwiałam. Z rezygnacją ruszyliśmy dalej.
Nasze kończyny przed ewentualnymi odmrożeniami uratował Mirek. Rozpoznał kontury Island Peaku, odnalazł wyjście z doliny, w której się pałętaliśmy od dłuższego czasu i ruszyliśmy w końcu w stronę bazy. Ania kulała i prawie płakała z bólu, Robert sprawiał wrażenie, że nie bardzo wie, co się dzieje. I ja czułam wreszcie wyczerpanie, było mi zimno, plecak mi zaczął ciążyć. Mirek wyprzedził nas i wysłał Sonama z gorącą herbatą. Nigdy nie zapomnę miny Sonama, kiedy nas zobaczył. Spaliśmy w namiocie-messie, bo nasze były zajęte przez tragarzy. Taka prawie dwudziestogodzinna wycieczka dobrze zrobiła na sen...Głowa mnie rano nie bolała.
Następnego dnia schodziliśmy do Pangboche, stamtąd ja i Benek kolejnego dnia mieliśmy rozpocząć odwrót, a reszta ekipy udawała się do bazy pod Ama Dablam.
Przy rozstaniu z grupą było mi smutno, mimo, że tęskniłam już za swoimi, normalnym jedzeniem, własnym łóżkiem. Zdałam sobie sprawę, że pewnie już nie spotkamy się w takim składzie. Zazdrościłam czekającej ich próby zdobycia Ama Dablam.
Sonam oprowadził nas jeszcze po swojej rodzinnej miejscowości, zaprowadził do miejscowego lamy, który odprawił dla nas pudże, pożegnaliśmy się ze wszystkimi (prawie, bo Mirek się gdzieś zapodział) i rozpoczęliśmy odwrót przy pożegnalnej pieśni, śpiewanej przez Mietka.
Czekało nas dwa dni niezłego tupania. Dopiero wtedy trochę otarłam sobie nogi i byłam wieczorami tak wyczerpana, że nawet nie chciało mi się gadać. Głównym tematem rozmów było: dobre jedzonko, które zjemy po przybyciu do domów, kąpiel w czystych, własnych łazienkach, łóżeczko z wkładem w postaci naszych drugich połówek. Mi się ciągle marzyła pieczeń wołowa i kawa lavazza. Trzymając się wskazówek Magdy, nie jadłam mięsa przez cały pobyt w Nepalu, (a podejrzewamy, że właśnie pieczeń z jaka zaszkodziła Robertowi), nie piłam kawy powyżej 3.000 m.n.p.m., nie paliłam nawet papierosów...Nie bardzo rozumiem swój organizm, ale alkohol tolerował do prawie 5.000 m.n.p.m. Oczywiście w ilościach zdroworozsądkowych. Jeśli chodzi o papierosy zaskoczył mnie Piotrek. Starał się ograniczać palenie, codziennie konsultowaliśmy ilość wypalanych papierosów. W trakcie nocnego podejścia pod Island w którymś momencie oprócz świateł czołówek, zobaczyłam też coś, co mi przypominało żarzący się papieros. A to był nasz Piotruś przycupnięty za głazem i z nieukrywaną rozkoszą zaciągający się ćmikiem! Jeszcze zapytał, czy aby też nie chcę...zrobiło mi się niedobrze na samą myśl. Pierwszego papierosa po kilkudniowej przerwie zapaliłam w Katmandu. Najedzeni, wykąpani i przy piwku rozkoszowaliśmy się z Benkiem ciepłym wieczorem. Wtedy zachciało mi się palić. Ach jak mi smakował ten papieros!
Mieliśmy z Benkiem dwa dni z hakiem czekania na wylot z Nepalu. Intensywnie robiliśmy zakupy upominków dla najbliższych, napychaliśmy nasze żołądki wszystkim, co nam się spodobało i żegnaliśmy się z przygodą.
Kiedy zaczynaliśmy kołować przed startem, poczułam tęsknotę. Za Himalajami. Samolot startował, a ja patrząc na oddalające się Katmandu, złożyłam sobie i górom przysięgę, że tu wrócę. Wrócę. Jeszcze nie wiem jak i kiedy, ale czuję, że tak będzie. Obym jak Mirek, wracała wciąż w Himalaje.
Edyta Karwowska
RELACJA II (Emil Wąsacz) 2011
Co się nie udało na Elbrusie, powiodło się na Island Peak
Pierwsze koty za płoty
Moja pierwsza podróż do Nepalu miała miejsce w 2007 roku. Nepal był fragmentem podróży objazdowej "Mistyczne Himalaje" organizowanej przez biuro podróży CT Poland. Podróż ta obejmowała: przejazd pociągiem z Pekinu do Lhasy, podróż jeepami z Lhasy przez Gyantse, Shigatse, Tingri do Base Camp Everest po stronie tybetańskiej, a następnie do Kodari na granicy z Nepalem. W Nepalu poruszaliśmy się małym autobusem i zwiedzaliśmy Dolinę Kathmandu, Pokharę i Park Narodowy Chitwan. Wycieczka nie zawierała żadnych elementów trekkingowych, nie licząc krótkich spacerów na przełęczy tybetańskiej, czy do Potali w Lhasie.
Przede mną cel - Island Peak 6189 m n.p.m.
Później zaczęły mi kiełkować różne pomysły trekkingowe dotyczące Himalajów, np. w 2010 roku zapłaciłem za wyjazd trekkingowy do królestwa Mustang, ale nie doszedł on do skutku z powodu małej ilości chętnych. Przymierzałem się też do dotarcia do Base Camp Everest, ale po stronie nepalskiej. Aż w połowie 2011 roku dojrzałem do decyzji, że spróbuję zdobyć z Ryśkiem Pawłowskim szczyt Island Peak (6189 m n.p.m.). Nepalska nazwa szczytu to Imja Tse. Będzie to dla mnie niezwykle pionierska wyprawa z uwagi choćby na moje 66 lat. W tym wieku raczej grzeje się pierzynę, niż bije rekordy w zdobywaniu wysokich szczytów. Nazwę Island Peak nadała górze angielska wyprawa z 1952 roku prowadzona przez Erica Shiptona. Ta samotnie stojąca góra przypominała mu wyspę w morzu lodu. Po raz pierwszy została zdobyta przez ekspedycję, w skład której wchodził Norgay Tenzing, późniejszy partner Hillary'ego przy zdobywaniu Everestu. Będziemy wchodzić wytyczoną przez nich trasą z bazy pod Pareshaja Gyab w górę, południowo-wschodnim zboczem i południową granią.
Island Peak jest jednym z wyższych szczytów trekkingowych w Himalajach. Janusz Kurczab tak go charakteryzuje w książce "Himalaje Nepalu": "Szczyt ten jest dostępny dla tzw. "wypraw trekkingowych". Wejście wymaga specjalnego pozwolenia, umiejętności alpinistycznych i specjalistycznego sprzętu do wspinaczki w skale i lodzie". Trzeba przyznać, że przed wyjazdem przeczytałem ten opis, ale nie przywiązałem do niego specjalnej uwagi.
Zanim ruszymy w drogę
Kathmandu jest wyjątkowo oświetlone, gdyż aktualnie jest święto Diwali albo Tihar (czyli Święto Świateł). Całe święto trwa pięć dni i jest wypełnione rodzinnymi spotkaniami, ucztowaniem i składaniem ofiar. Krowom, wronom i psom ofiaruje się smakołyki. Ostatniego dnia, a my mamy właśnie ten dzień, światła lamp ustawionych we wszystkich oknach i drzwiach w całym mieście przywołują boginię dostatku Lakszmi. Dzisiaj dzień wolny na zwiedzanie Kathmandu. Ulice nie mają chodników, więc piesi poruszają się po całej szerokości jezdni.
Na ulicach Kathmandu mieszanka ludzi, samochodów, motocykli i ryksz
W Świątyni Małp muszą być ...małpy
Zwiedzamy wiele miejsc. Z uwagi na to, że tu kiedyś byłem, zostaję samozwańczym przewodnikiem. Między innymi, udajemy się nad rzekę Bagmati. Jest to święta rzeka. Na jej zachodnim brzegu, czyli tym, z którego przychodzimy znajduje się wiele pomniejszych świątyń, a przede wszystkim uwagę naszą przykuwają platformy do palenia zwłok. Kilka ciał jest palonych, a jedno, starej kobiety, jest przygotowywane do spalenia. W nozdrza wciska się słodkawy zapach dymu.
Przygotowanie do kremacji zwłok
Na Durbar Square jakiś lokalny zespół przygrywa i niektórzy tańczą. Zapraszają mnie do tańca, co też czynię. Wszystkim się to podoba.
Włączam się do tańca na Durbar Square
Następnego dnia, o piątej wyjeżdżamy na lotnisko. Odprawa jest bez problemu. Jesteśmy w czołówce oczekujących i około ósmej zbliżamy się do Lukli. Lotnisko w Lukli powstało dzięki staraniom Edmunda Hillary'ego, pierwszego zdobywcy Mt Everestu. Znajduje się tutaj punkt wyjściowy tras trekkingowych do dolin Hinku i Hunku Otaczające Luklę szczyty przekraczają 4000 m n.p.m., a ponad nimi widoczne są szczyty ponad 5-cio tysięczne i 6-cio tysięczne.
Lukla jest otoczona wysokimi górami
Lądowanie w Lukli jest niezwykle emocjonujące. Lądują tam tylko niewielkie maszyny, pas startowy jest bardzo krótki. Z jednej strony kończy się gwałtownym urwiskiem, a z drugiego końca pionową skałą. Ma dość znaczne nachylenie, które pomaga hamować przy lądowaniu i zwiększa przyspieszenie przy starcie.
Dojście do bazy pod Island Peak
Czuję się fatalnie z powodu infekcji bakteryjnej. Przed ruszeniem, staram się dużo pić. Idzie mi się ciężko. Nie robię żadnych zdjęć, nie filmuję, jedynym celem jest dotarcie do Phakding. W międzyczasie nic nie jem. Po noclegu w Phakding następnego dnia ruszamy do Namche Bazar.
Park Narodowy Sagarmatha to nie tylko Mt Everest
Po kilku mostach wiszących nad Dudh Kosi i jej dopływami dochodzimy do zwężenia doliny, w którym znajduje się brama wejściowa do Parku Narodowego Sagarmatha. Park Narodowy Sagarmatha to okolice najwyższego szczytu ziemi Mt Everestu, zwanego w Nepalu Sagarmatha, co oznacza "Matka Gór" albo "Matka Bogów". Od wejścia do Parku trasa pnie się systematycznie w górę.
Ludzi na trasie jest bardzo dużo, dosłownie kawalkady ludzi, przeplątane karawanami czegoś, co jest podobno krzyżówką krowy i jaka. Podziwiam ich sprawność i zdyscyplinowanie w poruszaniu się na stromych ścieżkach. Cała dzisiejsza trasa ma przewyższenie ok. 800 m, faktycznie pewnie z 900 m, z tego ostatnie podejście ma ok. 600 m. Udaje mi się wejść tylko przy dwóch odpoczynkach, co jest przy moim samopoczuciu dobrym osiągnięciem. Idę wolno, ale systematycznie. Na końcu, po 6,5 godzinach marszu, docieram do Namche Bazar. Jest to, rozciągnięte na dużej przestrzeni, miasteczko z licznymi sklepami i hotelikami, na średniej wysokości 3440 m. Na koniec dnia, po raz pierwszy od dwóch dni, wciskam w siebie małą porcję ryżu.
Podziwiam sprawność i zdyscyplinowanie jaków poruszających się po stromych ścieżkach.
Mieszkamy w hotelu Kala Pattar. Jest to dość schludny i przyjemny obiekt. Organizacja wszystkich hoteli (schronisk - określanych jako lodge) na trasie jest podobna. Kluczowym miejscem jest jadalnia-świetlica z przylegającym do niej sklepikiem i kuchnią. Pod ścianami są pokryte dywanami ławy, które po skończeniu urzędowania trekkersów stają się łóżkami dla portersów, czyli tragarzy. Punktem centralnym jest piecyk ("koza") opalany suszonym łajnem jakowym. Piecyk jest szczelnie otoczony wianuszkami bardziej ciepłolubnych lokatorów.
Nareszcie, po dwóch dniach, pierwsza przespana noc, bez biegania do toalety. Samopoczucie moje również znacznie lepsze, może jeszcze nie dobre, ale już całkiem, całkiem. Efektem tego jest zjedzenie pełnego talerza ryżu z dżemem, już bez wstrętu.
Pogoda nie jest najlepsza, gdy jest dużo mgieł i słabo widać okoliczne szczyty. Celem naszym jest, leżący 400 m wyżej, Khumjung 3780 m n.p.m. Podejście jest dość strome, ale idę razem z grupą praktycznie bez odpoczynku, czyli stan zdrowia radykalnie mi się poprawił. Wieczorem dowiadujemy się, że z powodu mgły, dzisiaj loty z Kathmandu do Lukli są wstrzymane. Może to potrwać przez kilka dni. Mieliśmy szczęście, że nasz przelot odbył się bez kłopotów
Wejście aklimatyzacyjne do Khumjung, Ja, Basia i Paweł.
Dzisiaj idziemy do Pangboche, łącznie mamy do przejścia 12 km o sumie przewyższeń około 800 - 900 m, przy faktycznie zmianie wysokości z 3450 m na 3950 m.
Chwila odpoczynku nie zaszkodzi
Według przewodnika, po lewej stronie, wzdłuż rzeki Dudh Kosi, krajobrazy są piękne, ale niestety tylko te w dole, ponieważ wszystko co u góry, zasłania mgła, a zasłania nie byle co, bo widoki na Lhotse, Mt Everest i Ama Dablam. Dzisiaj, w tej materii musimy się obejść smakiem. Trasa prowadzi cały czas nad przepaścią opadającą z 200 m do nurtu rzeki, ale jest na tyle szeroka, że w pełni bezpieczna. Potem trasa przerzuca się malowniczym wiszącym mostem na przeciwną stronę i pnie się systematycznie zakosami 600 m w górę przez las, aż do Tengboche, które leży na wysokości 3860 m.
Tengboche jest kulturalnym i religijnym centrum dla ludzi z regionu Khumbu. Z wystającym wierzchołkiem Everestu spoza ściany Lhotse-Nuptse i imponującą gompą jest również ulubionym punktem noclegowym. Trasa opada znów w dół o ponad 150 m, by w samym Pangboche wznieść się na 3930 m.
W Pangboche lokujemy się w Everest View Lodge. Ja otrzymuję pokój z widokiem na Everest, ale widzę tylko dachy najbliższych domów. W pokojach panuje temperatura 7 - 10°C, w nocy spada do 1 - 2°C.
Dzisiaj mamy do pokonania stosunkowo krótki odcinek do Dingboche. Budzę się o tej samej porze, czyli w pół do siódmej. Wita mnie niespodzianka w postaci może nie bezchmurnego nieba, ale momentami są widoczne wszystkie okoliczne szczyty. Widoki są wprost niesamowite.
Na północy widok zamyka błyszcząca południowa ściana Lhotse z leżącą na lewo ścianą Nuptse 7703 m.
Na wschodzie przepiękna sylwetka Ama Dablam 6812 m n.p.m., zza której zaczyna przebłyskiwać słońce. Na południu błyszcząca ściana innych gór, których nazw nie jestem w stanie określić. Filmuję i robię mnóstwo zdjęć, podobnie jak reszta. Po śniadaniu ruszamy indywidualnie do Dingboche. Po około półtorej godzinie dochodzimy do rozwidlenia szlaków. Trasa wspina się trawersem w górę i po około godzinie osiągamy Dingboche leżące na 4450 m n.p.m.
Następnego dnia wita nas piękny, zimny ranek. W pokoju było +1°C, na zewnątrz jest minus kilka. Po śniadaniu, ruszamy do Chukung, które leży na 4850 m, czyli idziemy do góry jakieś 400 m. Trasa łagodna, ale wysokość daje znać o sobie i idę bardzo wolno. Widoki wprost wspaniałe, gdyż niebo jest czyste, z nielicznymi chmurkami. Po drodze mijamy pomnik ku pamięci Polaków, którzy zginęli na południowej ścianie Lhotse: Rafała Mołdy (zginął w 1985 roku), Czesława Jakiela (w 1987 r.) i Jerzego Kukuczki (w 1989 r.). Poprzednio był w Chukung, ale przeniesiono go w bardziej widoczne miejsce.
Jerzy Kukuczka zginął na wysokości 8300 metrów, 24 października 1989 r., podczas wejścia na Lhotse nową drogą przez słynną, niezdobytą wówczas południową ścianę. Szczyt atakował wspólnie z Ryszardem Pawłowskim. Kukuczka wspinał się jako pierwszy i tuż przed granią szczytową odpadł. Lina, nie wytrzymując obciążenia, pękła, a wspinacz spadł w 2-kilometrową przepaść. Po odnalezieniu ciała, pochowano go w lodowej szczelinie, nieopodal miejsca upadku.
Do Chukung docieramy w dwie i pół godziny. Jak dotarliśmy do Chukung widzieliśmy mężczyznę, chyba Japończyka, z obrzękiem płuc znoszonego na noszach, w miejsce, skąd miał go ewakuować helikopter. W poprzednich dniach, dużo niżej, znoszono Japonkę, a jakiś mężczyzna był sprowadzany.
Dzisiaj jest dzień aklimatyzacyjny dla tych, którzy wczoraj nie byli na Chukung Ri View lub wyżej. Idziemy w trójkę: ja, Jacek Seweryński i Marek. Idziemy powoli, gdyż obu boli głowa i czują się nie najlepiej. Po trzech i pół godzinie osiągamy przełęcz. Widoki są nie najlepsze, gdyż jest dużo mgieł i chmur.
Przed przełęczą dogania nas Rysiek. Marek i Jacek decydują się na powrót. Idziemy z Ryśkiem na Chukung Ri (5546 m) stromo opadającą na obie strony kamienistą granią. Trzeba pomagać sobie czasem rękami, aby nie polecieć w dół, albo podciągnąć się do góry. Od przełęczy zajmuje nam to około godziny. Docieram na szczyt w dobrej formie, łącznie po czterech i pół godzinach. Ze szczytu są wspaniałe widoki, niestety nie dane mi jest ich podziwiać, gdyż wokół rozciągają się mgły i widzę tylko w obrębie kilkuset metrów.
Na Chukung Ri (5546 m) docieram po czterech i pół godzinach
Przed nami przejście do Island Base Camp na ok. 5050 m, trasa łatwa, poza krótkimi odcinkami stromymi lub trochę eksponowanymi. Odległość nieco powyżej 7 km. Przejście zajęło mi lekko ponad 3 godz. Jesteśmy w górnej części doliny Imja Valley. Nasza baza leży w pobliżu jeziora Imja Tso. Baza jest rozciągnięta na kilkusetmetrowej długości. Nasza jest w jej górnej części. Składa się z dwuosobowych namiotów oraz mesy i kuchni. Gdy przychodzimy, czeka już na nas obiad, bardzo dobrze przygotowany przez Szerpów: zupa pomidorowa z makaronem, tosty zapiekane z serem, ziemniaki zapiekane, ryba konserwowa i świetnie zrobiona surówka.
Widok z namiotu w bazie
Po obiedzie, instalujemy się w namiotach. Na zewnątrz pogoda nienajlepsza, wieje zimny wiatr, słońce raz świeci, raz nie, ale cóż, jesteśmy powyżej 5000 m. Po obiedzie postanawiam podejść 200 m wyżej, jutrzejszą trasą. Podejście jest bardzo męczące, zajmuje mi godzinę i dwadzieścia minut. Kolacja jest jeszcze lepsza. W Himalajach powyżej 5000 m, m.in. zaskakująca w tym miejscu, micha popcornu i na deser dwa krążki ananasa z puszki.
Noc źle przespana. Co chwila budzi mnie potrzeba głębokich wdechów, a w drugiej części nocy, suchość gardła. Okazuje się, że mało kto dobrze spał. W namiocie temperatura ok. -5 °C. Ze ścian namiotu sypie się szron. Jacek, Marek i ja ruszamy wcześniej, aby dojść jak najwyżej.
W głębi jezioro Imja Tso
Pierwsze 300 m to trasa bezpieczna, ale nieprzyjemna z usuwającym się podłożem. Kolejne setki metrów też bardzo strome, w kamienistych żlebach lub po bardzo wąskich, na niektórych odcinkach, trawersach. Trzeba uważać, aby się nie potknąć i nie zlecieć w dół. Po czterech godzinach osiągamy wysokość ok. 5600 m i zawracamy. Po powrocie, samopoczucie większości, z wyjątkiem Adama i Tomka, dość marne. Ja mam również lekkie zawroty głowy. Poza tym czuję się dobrze, choć jestem mocno zmęczony.
Dzisiaj dzień odpoczynku przed atakiem głównym. Rysiek zarządza ćwiczenie wchodzenia do góry z wykorzystaniem jumara, oraz zjazd z wykorzystaniem ósemki i półósemki. O ile podchodzenie nie sprawia mi kłopotów przy przepinaniu się, to zjazd - trochę tak.
Atak szczytowy
Po kolacji położyłem się szybko spać, gdyż pobudkę wyznaczyłem na północ, a wyjście dla grupy słabszych było zaplanowane na pierwszą (śniadanie o 0:30). Po położeniu się, okazało się, że mam trudności z oddychaniem, tzn. muszę głęboko oddychać, jak w czasie marszu. I tak trwa do północy. Rozmyślam, co robić? Czy to dolegliwości przemijające, czy nie?. Jeśli nie, to właściwie powinienem schodzić w dół, a nie wchodzić do góry. Ale schodzić w dół mógłbym najwcześniej o dziewiątej. Podjąłem decyzję, że idę, a w każdej chwili mogę zawrócić.
Po szybkim zjedzeniu śniadania, tuż przed pierwszą, ruszam w drogę. Jak na tę wysokość i noc, jest dość ciepło. Wprawdzie jest około pięciu stopni mrozu, ale bez wiatru i niebo czyste jak kryształ z pięknie świecącym księżycem (blisko pełni) i Orionem w centralnej części nieba.
Chwila relaksu w drodze na szczyt
Idę z Bartkiem, który wprawdzie chodzi szybciej, ale nie czuje się najlepiej. Jest przeziębiony. Z wyjścia rezygnuje Basia, gdyż czyje się bardzo źle. Później dowiaduję się, że zrezygnował także Marek (ból głowy). Początek jest prawie płaski, ale idzie mi się fatalnie. Co kilkadziesiąt metrów muszę stawać, aby złapać tchu. Potem zaczyna się strome podejście, które znam z poprzedniego dnia. Idzie się trudno, ale jakby lepiej, niżby to wynikało z pierwszego odcinka, choć prowadzi do góry. Odcinek, który wczoraj pokonałem w godzinę, dzisiaj zajmuje mi dwadzieścia minut dłużej. Powoli dołączają do mnie ci, którzy wyszli nieco później.
Idziemy razem, gdyż Rysiek ustalił, że wszyscy się spotkamy na krawędzi śniegu na około 5700 m, czyli nie ma sensu wyrywać się do przodu. Od pewnego momentu, zgodnie z ustaleniem z Ryśkiem, mój podręczny bagaż niesie Mingma, który również stara się mi pomagać w trudniejszych sytuacjach. Idzie mi się bardzo ciężko, na drugim podejściu za kominem zaczynam wątpić, czy dalej iść. Tomek mówi: "Decyzja należy do ciebie, ale myślę, że możesz iść, bo na rezygnację masz zawsze czas". Gdzieś na 5500 m dopada nas Rysiek i przegania towarzystwo. "Do góry…", krzyczy, "do góry…, nie opiekować się Emilem, nie usprawiedliwiać się nim!". Tym sposobem, resztę trasy pokonałem z Ryśkiem. Rysiek teraz twierdzi, że nie chciał, aby blokowali drogę.
Gdzieś około siódmej dotarliśmy do granicy śniegu. Po krótkim trawersie kamienistej grani ubezpieczonej liną, zostawiliśmy zbędne rzeczy w plecakach, ubraliśmy uprząż, nałożyliśmy raki. Trochę wcześniej Rysiek mówił, że jeśli nie czuję się na siłach, to mogę wracać. Ponieważ o dziwo czułem się lepiej, odrzekłem, że się nie poddaję i idę na szczyt. Dobrze, że nie wiedziałem do końca, co mnie czeka, bo bym, być może, zawrócił.
W drodze na Island Peak
Po ubraniu uprzęży i założeniu raków, powiązali nas liną i ruszyliśmy do góry po lodowcu. Trasa wiodła zakosami po lodowcu, raz bardziej stromo, raz mniej. Dwa razy przekraczaliśmy niewielkie szczeliny lodowcowe. Trzeba przyznać, że kondycja moja poprawiła się na tyle, że nie byłem hamulcowym naszego tramwaju linowego. W pewnym momencie dostrzegłem, dokąd zmierza nasz tramwaj. Przed nami pojawiła się 200 metrowa, prawie pionowa ściana lodowa, a na niej mniejsze (wyżej) lub większe (niżej) punkty wspinających się trekkerów według techniki, którą trochę ćwiczyłem na Skałach Rzędkowickich i wczoraj, a tu 200 m, różnica niebagatelna. Ale się nie przejąłem.
Pokonywanie ściany Island Peak
Wyruszyłem jako pierwszy, dotarłem w końcu stawki, ale dotarłem. Jeśli chodzi o stronę techniczną przy przepinaniu się przy węzłach, to nie miałem problemów. Gdy wyładowałem u góry, to kolejne zaskoczenie. Aby wejść na sam szczyt, trzeba przejść kilkaset metrów wąską, śniegowo-lodową granią, o szerokości nie przekraczającej kilkudziesięciu centymetrów, ze stromo opadającymi zboczami po obu stronach o nachyleniu średnio 70°, czyli totalne przepaście. Grań była ubezpieczona liną, umocowaną co kilkadziesiąt metrów. Wpiąłem się w tę linę i hajże w górę. Problem był, gdy trzeba było wyminąć się z kimś schodzącym z góry.
Ostatni odcinek wejścia na Island Peak
Trzeba przyznać, że w Kathmandu kupiłem wszystkie kartki o Island Peak. Na nich szczyt wygląda całkiem inaczej, jako niegroźna górka. Do góry wszedłem bez problemu, nie odczuwałem lęku. Na szczycie jest mała, płaska platforma z linami, gdzie trzeba się wpiąć, gdyż wokół jest przepaść łącznie z nawisem. Mieści się na niej około dwudziestu osób. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Panorama wokół jest niesamowita.
Island Peak został zdobyty. Od lewej: Szerpa - Mingma, Bartek, Paweł, Tomek, Ania, Jacek S, ja, Jacek T, Adam
Po sesji zdjęciowej, schodzimy w dół do stacji końcowej liny. Przy schodzeniu jest większy problem, gdyż trzeba schodzić w dół, przy obustronnej ekspozycji. Co kilkadziesiąt metrów przykucam, aby trochę odreagować. W pewnej chwili Rysiek, który idzie ze mną mówi, abym się odwrócił, bo chce mi zrobić zdjęcie, ale nie jestem w stanie tego zrobić z lęku, ze spadnę w przepaść, niedaleko, bo lina mnie zatrzyma, ale wolę nie próbować. Dochodzimy do stacji górnej i czekamy w kolejce. Zostaję wpięty w ósemkę i dalej w dół. Zjeżdża mi się dobrze. Tam, gdzie się trzeba przepiąć, czuwa Szerpa, abym to zrobił dobrze. Potem idziemy po lodowcu bez połączenia się linami. Zdejmujemy uprząż, raki i hajże w dół. Hajże, to dużo powiedziane. Wszyscy wracają do bazy skrajnie wyczerpani, nawet ci, najmocniejsi. Ja docieram, gdzieś pół godziny po najlepszych. Po kolacji i małej herbatce z rumem, idę spać. Zapadam w wyjątkowo mocny sen, jak nie pamiętam kiedy.
Powrót do Kathmandu
Rano wstaję, likwidujemy miejsce pobytu w bazie i wyruszamy do Pangboche, czyli za jednym podejściem pokonujemy trzy odcinki: Pangboche, Dingboche i Bazę pod Island Peak. Trasa bardzo męcząca, niby ta sama, ale zupełnie inna, gdyż dzisiaj mamy wspaniałą pogodę. Robimy wiele zdjęć i filmujemy. W Pangboche nocujemy w tym samym hotelu Everest View Lodge. Wcześniej żegnamy się z Pawłem i Anią, którzy idą na Mera Peak, tak więc grupa maleje o dwie osoby i składa się obecnie z dziewięciu osób.
Kolejny dzień schodzenia. Tym razem żegnamy się z grupą idącą na Ama Dablam i zostaje nas cztery osoby: ja, Jacek Trela z Basią i Marek. Kalu załatwia portersów do niesienia bagaży (na jaki jest nas za mało). Jednym z nich okazuje się młoda dziewczyna, która bierze na plecy dwa bagaże (ok. 35 - 40 kg) i je niesie.
Dopiero teraz, mogę się delektować trasą. Pogoda przewspaniała. Nic mnie nie goni. Czuję się wyśmienicie. Wydaje mi się, że nie szedłem tędy. Powiem szczerze, trasa jest przewspaniała. W Namche Bazar, gdy się tylko zjawiam, to kojarzą, ze jestem z grupy Kalu. Dzwonią do Lukli, wszystko ma być na czas poukładane. Mamy dotrzeć do Paradise Lodge i tam na nas czeka: nocleg, bilety lotnicze. Bagaże dotarły na czas. Przejście do Namche Bazar zajęło nam siedem godzin.
Następnego dnia, do Lukli docieramy po ośmiu godzinach. W Paradise Lodge wita nas chyba właściciel. "You are from Kalu?" pyta mnie. Potwierdzam i otrzymujemy klucze do pokoi, a także później potwierdza, że jutro o siódmej mamy być w dining-room, bo o ósmej będziemy mieć lot do Kathmandu.
Rano, wszystko odbywa się zgodnie z planem. Jemy śniadanie i o wpół do ósmej jesteśmy na lotnisku. Pogoda nie najlepsza, ale widać okoliczne góry. Po chwili przychodzi nasz opiekun z Asian Trekking i nas informuje, że samolot nie wyleciał z Kathmandu, Nakłaniam kolegów do decyzji o locie helikopterem. Po godzinie lotnisko zostaje całkowicie zamknięte. Otwarcie mówi się, że na kilka godzin lub na kilka dni.
Decydujemy się w czwórkę na lot helikopterem. Niestety, kosztuje to 3000 USD. Wchodzimy bocznym wejściem na lotnisko, w części gdzie jest lądowisko helikopterów. Jakieś helikoptery lądują i startują, ale ciągle nie nasz, który leci z Kathmandu. Powoli przybywa chętnych na loty helikopterem. Atmosfera staje się na tyle napięta, ze przypomina mi się trochę scena z filmu o ewakuacji oblężonego Sajgonu z jakiegoś filmu, który oglądałem.
W końcu przylatuje nasz helikopter. Trzeba przyznać, że podczas ponad godzinnego lotu, mimo złej pogody, piękno krajobrazów jest niesamowite. Strome góry przekształcone na tarasowate pola uprawne budzą szacunek dla dziesiątek czy setek lat pracy, aby je stworzyć. Helikopter przemyka tuż nad przełęczami, by w moment później znajdować się kilkaset metrów nad głęboką doliną, w której na dnie płynie rzeka. Czasem robi ostre zakręty, by wybrać optymalną trasę lotu. Lądujemy na lotnisku w Kathmandu. Po przyjeździe do hotelu, wszyscy biorą porządny prysznic i udajemy się na kolację do znanej nam pizzerii, a następnie wracamy do hotelu.
Następnego dnia, ok. dziesiątej zjawia się osoba z Asian Trekking, która załatwia nam, w cenie zbliżonej do taksówki, jeepa Mitsubishi Pajero. Za 2500 rps zawiezie nas do Bhaktapur, poczeka z trzy godziny i przywiezie nas z powrotem.
W Bhaktapur kierowca podwozi nas na parking, z którego należy dojść pieszo do Starego Miasta, wstęp jest płatny. Oprócz biletu otrzymaliśmy mapkę, na której zaznaczone są najciekawsze obiekty w mieście. W Bhaktapur, w przeciwieństwie do Kathmandu, Stare Miasto jest zamknięte dla ruchu kołowego. Stwarza to całkiem inną atmosferę, pełną spokoju i majestatu na tle zgiełkliwego Kathmandu. Świątyń jest jakby mniej, niż w Patanie i Kathmandu, ale są lepiej zachowane. Jest to skutek trzęsienia ziemi z 1934 roku, gdy Bhaktapur uległo zniszczeniu, a obecnie odrestaurowana została tylko jego część.
Bhaktapur - "Miasto Pobożnych" zostało założone w IX wieku przez króla Anandu Mallę. Dawniej była to stolica królestwa, kwitnący ośrodek przy szlaku handlowym do Tybetu; dzisiaj obecność tradycji wyczuwa się tu bardziej, niż w Kathmandu.
Na Dubar Square w Bhaktapur
Plac Durbar Square to najważniejszy plac w mieście. Po jego lewej stronie widzimy pałac królewski, którego prawe skrzydło stanowi wybudowany z cegły w XVIII wieku Pałac Pięćdziesięciu Pięciu Okien. W lewej części znajduje się Narodowa Galeria Sztuki. Najpiękniejszy fragment pałacu to Shun Dhoka, czyli Złota Brama, powszechnie uważana za największe dzieło sztuki w Dolinie Kathmandu.
Po obejrzeniu pozostałych, bardzo ciekawych i pięknie zdobionych rzeźbami w drewnie budynków, kierujemy się w kierunku placu Dattatreya. Główną atrakcją placu jest pochodzące z 1427 roku sanktuarium Dattatreya, wielkiego mędrca, czczonego przez hinduistów jako inkarnację Śiwy i Wisznu. Po przeciwnej stronie placu znajduje się Pudżari Math, w którym, na parterze, jest muzeum rzeźby w drewnie.
Wrażenie, jakie pozostawia Bhaktapur jest wspaniałe. Zupełny kontrast z Kathmandu. Mniej zatłoczone, zdecydowanie bardziej czyste, robi fantastyczne wrażenie. Na ulicach dużo kobiet w ładnych hinduskich sari. W podcieniach dziesiątki starszych mężczyzn siedzących w kucki i oglądających ruch na ulicy, czy placu lub dysputujących między sobą. Zwiedzamy wszystkie najciekawsze miejsca.
Po powrocie dowiadujemy się, że wczoraj helikoptery odbyły łącznie 15 lotów, czyli Luklę opuściło 60 osób, w tym my. Na kolejnych lotach ciężar bagażu ograniczono do 15 kg. Nam udało się zabrać cały bagaż. W dniu dzisiejszym samoloty odbyły 3 loty, czyli wyleciało ok. 40 osób. Liczba oczekujących była ok. 1000. W Lukli kompletny chaos. Wylecieli nie ci, co byli w pierwszej kolejności rezerwacji, lecz ci, którzy znaleźli się w najlepszej pozycji, gdy samolot przyleciał.
W każdym razie, dobrze, że dzień wcześniej wydostaliśmy się z Lukli. Dzisiaj helikoptery w ogóle nie latały, gdyż pułap chmur nie był dla nich odpowiedni. W dniu odlotu, który ma nastąpić wieczorem, mamy dużo czasu dlatego umawiamy się z Asian Trekking, aby na wczorajszych zasadach zawiózł nas do Patanu.
Patan wydaje się być częścią Kathmandu, ale jest to jedno z trzech starożytnych królestw leżących na południu od Kathmandu nad rzeka Bagmati. Druga nazwa, którą widzimy w niektórych miejscach Lalitpur - Miasto Piękna. Założył je podobno w III wieku p.n.e. Aśoka. Przez wieki rozwijało się bardzo intensywnie i do dzisiaj zachowało się 55 dużych świątyń. Podjeżdżamy naszym samochodem pod sam Durbar Square. Jest on o zbliżonym, ale niepowtarzalnym, charakterze jak place w Kathmandu i Bhaktapur. Jedną stronę placu zajmuje pałac królewski, obok jest Muzeum Patanu. Zabudowania pałacu pochodzą z XVII wieku. Mniej więcej pośrodku placu znajduje się mandir Hari Shankar, przykryty potrójnym dachem, z bogato rzeźbionymi rozporami dachowymi, strzeżony przez kamienne słonie. W północno-zachodniej części placu znajduje się sanktuarium Kriszny. Jest to wielopiętrowa wysmukła budowla z piękną ażurową kolumnadą na każdym piętrze.
Durbar Square w Patanie - świątynia Kriszny
Z Durbar Square udajemy się wąskimi uliczkami w kierunku Kwa Bahal (Złotej Świątyni) leżącej na północ od głównego placu. Jest to dwupoziomowy newarski klasztor buddyjski, usytuowany wokół dziedzińca. Takich klasztorów w Patanie jest wiele, ale ten jest najpiękniejszy.
Legenda wiąże powstanie Kwa Bahal z XII-wieczną królową. Ten hojnie dotowany klasztor jest dużym, prostokątnym budynkiem z trzema dachami i fasadą bogato zdobioną wytłaczanymi w miedzi, pozłacanymi rzeźbami. Przy wejściu czuwa para lwów. Wewnątrz znajduje się wiele wizerunków bóstw, w tym kilka zabytkowych, odlanych z brązu. Niewielki, złocony frez, opasujący fasadę, przedstawia życie Buddy. Wykonanie metalowych ozdób i złoceń, a także przepych dekoracji w głównym sanktuarium świadczą o wielkim kunszcie rzemieślników. Drewniane schody na piętro prowadzą do zdobionej freskami kaplicy buddystów tybetańskich.
Potem zwiedzamy, leżący trochę dalej na północ, nad nieco bardziej prowincjonalnymi uliczkami, mandir Kumbeśwary (Kumbeshwar Madir), poświęcony Śiwie. Następnie wracamy z powrotem na Durbar Square i udajemy się w stronę południową, aby odnaleźć świątynię Mahobudha (Świątynia Tysiąca Buddów). Jest to wysoka budowla ozdobiona mnóstwem figur Buddy, mniejszych i większych. Obchodzimy ją wokół i z drugiej strony jest wejście do małego pomieszczenia, gdzie znajduje się większy posąg Buddy, a także mnich i gdzie można składać ofiary.
Po powrocie na Durbar Square, jemy obiad w restauracji na wolnym powietrzu w Muzeum Patanu, następnie wracamy do Kathmandu. Krótka drzemka i ostatni wieczorny spacer po Tamelu, ostatnia wizyta w restauracji (pizzerii), gdzie zamawiam pierożki mo-mo z kurczaka, wypijam irish coffee i wracamy do hotelu. O ósmej zjawia się Niraj, który zawozi mnie i Marka na lotnisko.
Emil Wąsacz
cofnij strona główna
|
|